Decyzja Rosji jest co najmniej dziwna, bowiem jest to jeden z tych sygnatariuszy protokołu z Kioto, który emisji gazów cieplarnianych (głównie CO2) nie musi ograniczać, bo wypuszcza ich obecnie do atmosfery mniej niż w 1990 r. W 2000 r. emisja rosyjska była o 38 proc. poniżej przyznanego limitu. Głównie za sprawą upadku energochłonnej gospodarki socjalistycznej oraz kryzysu 1997/1998 r., gdy wiele zakładów zbankrutowało. W końcu 2004 r., gdy Rosja ratyfikowała protokół z Kioto, kraj ten emitował o 36 proc. mniej gazów niż w 1990 r. A w 2010 r. emisja była o 34 proc. niższa od limitu sprzed 20 lat.
Opóźniony start
Wystarczyło utrzymać ten poziom w tym roku i na to się zanosi, by dalej handlować kwotami emisji. Według szacunków Ministerstwa Gospodarki Rosji przy cenie 5 euro za tonę ekwiwalentu dwutlenku węgla rosyjskie firmy mogły zarobić na sprzedaży swoich nadwyżek ok. 30 mld euro.
Jednak, jak podał Wsiewołod Gawriłow, dyrektor Sbierbanku ds. projektów energetycznych i ekologicznych (tylko ten bank finansuje handel emisjami), rosyjskie firmy do tej pory zarobiły na handlu kwotami jedynie ok. 600 mln dol. Powodów jest kilka.
Mechanizm zapisany w protokole z Kioto zakładał, że rosyjskie koncerny w zamian za kwoty emisji dostaną inwestycje zagraniczne w technologie energooszczędne. Dopiero jednak w 2009 r. Sbierbank został przez rosyjski rząd wybrany na operatora sprzedaży rosyjskich praw do emisji gazów cieplarnianych. Bank dostał zadanie organizowania przetargów na projekty joint implementation (wspólne wdrażanie) oraz kontroli ich wykonania.
Jednak nadszedł światowy kryzys, a i stanowisko Kremla w sprawie handlu emisjami zmieniało się kilka razy. W listopadzie 2009 r. Władimir Putin podpisał się pod udziałem Rosji w międzynarodowym handlu uprawnieniami. Miesiąc później Aleksander Berdickij, prezydencki doradca ds. klimatu, stwierdził, że jego kraj sprzedaży kwot na razie nie planuje.