Przed tygodniem opisywaliśmy obszernie rozterki związane z konfrontacją dwóch cykli giełdowo-gospodarczych. Jednym z kluczowych elementów tamtej analizy był model nowojorskiego oddziału Fedu pokazujący prawdopodobieństwo nadejścia recesji. Temat wydaje się godny kontynuacji – weźmy ten model dokładniej pod lupę.
Przypomnijmy: według najnowszego odczytu za maj prawdopodobieństwo recesji podskoczyło do prawie 30 proc., co jest poziomem najwyższym od 2007 roku. Jest to prosta konsekwencja odwrócenia się krzywej rentowności obligacji (model bazuje właśnie na tej krzywej – szczegóły w ramce). Weźmy pod lupę dane historyczne, które w przypadku tego modelu sięgają aż roku 1959 (to 60 lat danych do analizy!). Od razu nasuwa się pierwsze pytanie: czy dojście prawdopodobieństwa recesji do pułapu takiego jak obecnie (w maju) oznaczało, że owa recesja faktycznie nadchodziła? Odpowiedź: zazwyczaj tak. W niemal wszystkich przypadkach (poza pierwszym – z roku 1966) recesja w amerykańskiej gospodarce (wg definicji instytutu NBER) pojawiała się w ciągu 6–23 miesięcy (średnio 13) po niemal 30-proc. odczycie.
Rys. Ryzyko recesji na horyzoncie najwyższe od 2007 roku
Ale czy recesja to to samo co bessa na giełdach? Dwa ostatnie przypadki, mocno wpisane w zbiorową świadomość, sugerują, że tak. Najbardziej do takiej diagnozy pasuje epizod z lat 2000–2001. Omawiany sygnał (wzrost prawdopodobieństwa recesji do prawie 30 proc.) pojawił się wtedy w lipcu 2000 roku. Dyskontująca przyszłą recesję bessa na giełdach już nawet trwała, a potem miał nadejść ciąg dalszy. Od tego momentu indeks S&P 500 miał spaść jeszcze o 15,3 proc. w ciągu kolejnych 12 miesięcy i o 36,3 proc. w ciągu 24 miesięcy.