W naszej analizie na początku stycznia zwracaliśmy uwagę, że rynki wschodzące obarczone są „ciężkim bagażem oczekiwań". Oznaczało to tyle, że emerging markets według przytłaczającej większości uczestników globalnego sondażu Bank of America wśród zarządzających funduszami miały być najlepszą inwestycją w 2021 roku. „Ten bagaż oczekiwań może być jedną z najtrudniejszych przeszkód do pokonania" – pisaliśmy.
Jeszcze w styczniu–lutym wydawać się mogło, że wszystko idzie zgodnie z powszechnym tzw. konsensusem – indeks MSCI Emerging Markets bił rekordy. Jednak w połowie lutego coś zaczęło się psuć. I nadal się psuje. W chwili pisania tego artykułu wspomniany benchmark znalazł się ponad 10 proc. poniżej szczytu hossy. Korekta niemal w całości skasowała tegoroczne zyski. Kończący się pierwszy kwartał wygląda zatem dość mizernie w konfrontacji z wcześniejszymi wyśrubowanymi oczekiwaniami.
Zmiany na plus i na minus
Postępująca korekta skłania do odświeżenia naszej diagnozy dotyczącej rynków wschodzących. Co zmieniło się na minus, a co na plus?
Zacznijmy od prostej analizy technicznej. Najgłębsza od czasu pandemicznej paniki przecena na emerging markets doprowadziła niestety do przebicia linii trendu zwyżkowego wyprowadzonej z „covidowego" dołka sprzed roku. Innymi słowy tendencja wzrostowa w rocznicę krachu stanęła w obliczu poważnego zagrożenia.
Warto oczywiście głębiej zrozumieć, co się kryje za tymi kreskami na wykresie. Przez 11 miesięcy od czasu krachu rynki wschodzące napotkały wymarzoną kombinację czynników fundamentalnych takich jak ultragołębia polityka monetarna na świecie, w szczególności w USA, stopniowo osłabiający się dolar, ciągle niska rentowność obligacji skarbowych czy wreszcie duży apetyt na ryzyko na rynku obligacji korporacyjnych objawiający się w wąskich spreadach (czyli małej premii rentowności względem „skarbówek"). Do tego doszły coraz większe napływy kapitału do funduszy inwestujących na emerging markets.