Jednym z najciekawszych wydarzeń ekonomicznych z ostatnich miesięcy było poluzowanie polityki pieniężnej przez Bank Japonii. Tak spektakularnej hossy, jaką wywołało to na tamtejszej giełdzie, wielu inwestorów jeszcze nie widziało. Jak długo może ona potrwać? Warto jeszcze lokować tam kapitał?
Bank Japonii zmienił politykę pieniężną pod presją nowego rządu Shinzo Abego, który obiecał raz na zawsze skończyć z deflacją w Japonii. Ale polityków nie interesuje to, co się wydarzy za kilka lat, tylko to, co się wydarzy przed wyborami. Dlatego sądzę, że bonanza na japońskiej giełdzie skończy się do lipca, gdy odbędą się wybory do wyższej izby tamtejszego parlamentu. Po tych wyborach retoryka Abego stanie się łagodniejsza. Już dziś zresztą część ludzi z jego otoczenia mówi, że jen osłabił się wystarczająco mocno, co sugeruje, że dalszego łagodzenia polityki pieniężnej nie należy się spodziewać.
Jak rozumiem, zakłada pan, że agresywne ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej (QE) nie będzie w stanie wyciągnąć Japonii z wieloletniej stagnacji? Bo gdyby tamtejsza gospodarka zaczęła nadrabiać zaległości z dwóch dekad, to chyba giełda też by je nadrobiła?
Tak, tyle że QE (skup przez banki centralne aktywów za wykreowane pieniądze – red.) nie działa. Gdyby działało, to USA rozwijałyby się dziś w tempie 10 proc. rocznie. Dziś już nawet skrajna gołębica Janet Yellen (wiceprezes Fedu – red.) przyznaje, że QE nie przynosi żadnych efektów.
Joseph Stiglitz twierdzi, że w USA ten program nie działa, bo nie towarzyszą mu bodźce fiskalne. A w Japonii rozluźniana jest jednocześnie polityka pieniężna i fiskalna. Gdyby miał rację, polityka antykryzysowa Tokio mogłaby się stać wzorcem dla Waszyngtonu i Brukseli?