Przed tygodniem przyglądaliśmy się uważnie trendom na rynkach wschodzących. Tym razem spójrzmy na najważniejszy rynek rozwinięty, którego kondycja w dużym stopniu współdecyduje także o tendencjach na GPW: Wall Street.
Zastój notowań akcji w USA jest jednym z najbardziej wyrazistych zjawisk w światowych finansach w tym roku. Nawet w najlepszych chwilach indeks S&P 500 był zaledwie parę procent na plusie od początku roku, a na początku lipca te skromne zyski stopniały całkowicie. W tym momencie roku stopy zwrotu były wyraźnie wyższe w każdym z ostatnich trzech lat.
Widać wyraźnie, że na Wall Street panuje pewna równowaga sił. S&P 500 niczym zaklęty tkwi w okolicy 2100 pkt. Przyjrzymy się bliżej czynnikom, które decydują o takim stanie rzeczy.
Wysokie wyceny akcji
Największym problemem wydają się wygórowane wyceny akcji. To konsekwencja tego, że fala amerykańskiej hossy w ostatnich dwóch latach opierała się tylko częściowo na wzroście zysków korporacji. W jeszcze większym stopniu był to efekt wzrostu cen, jakie trzeba było płacić za te (rosnące) zyski. Od początku 2013 r. prognozowane przez analityków zyski firm urosły o ok. 13 proc., zaś S&P 500 – o ponad 40 proc. Lukę między tymi dwiema liczbami nieuchronnie musiał wypełnić wzrost wskaźnika cena/zysk (P/E). O ile przed falą hossy z 2013 r. za akcje z S&P 500 trzeba było płacić około 13-krotność zysków prognozowanych na kolejne 12 miesięcy, o tyle teraz jest to około 16,5-krotność.
Historycznie wskaźnik P/E wyżej był wyłącznie w ostatnich latach tzw. bańki internetowej (1997–1999) oraz w pierwszych latach bezpośrednio po jej pęknięciu. Gdyby porównać obecną wartość S&P 500 z wartością wyliczoną na podstawie popularnej wśród analityków dziesięcioletniej średniej P/E, to okazałoby się, że indeks jest jakieś 20 proc. wyżej, niż „powinien" być według tej normy.