Fatalne rozpoczęcie roku na rynkach finansowych trudno już w tej chwili uznać za sygnał kolejnego kryzysu. Do jego ogłoszenia potrzebne byłyby bardziej solidne przesłanki fundamentalne niż tylko słaby odczyt PMI chińskiego przemysłu.
Chiny i reszta świata
Bezpośrednim impulsem do noworocznych spadków na giełdach niewątpliwie były słabsze, niż się spodziewano, dane z Chin. Można jednak mieć wątpliwości, czy kolejny odczyt wskaźnika PMI, który znajduje się w spadkowej tendencji, nieustannie od marca 2015 r., a z przerwami pozostaje poniżej poziomu 50 punktów od grudnia 2014 r., zasługuje na miano wystarczającego powodu do paniki. Tym bardziej że znacznie niższy poziom wskazywał on od lipca do września ubiegłego roku, co zresztą zostało skwitowane przekraczającym 28 proc. spadkiem Shanghai Composite i 19-proc. korektą wskaźnika giełdy we Frankfurcie. Wszyscy zdają sobie sprawę, że sytuacja w chińskim przemyśle nie poprawi się w tym, ani w następnym miesiącu, co jednocześnie nie oznacza, że lada chwila gospodarka się załamie. Warto też zwrócić uwagę, że jest ona przestawiana na inne tory, w kierunku zwiększenia udziału wewnętrznych czynników rozwoju, w tym usług. Co prawda PMI dla tego sektora także negatywnie zaskoczył, ale wciąż trzyma się powyżej krytycznego poziomu 50 punktów. Prawdopodobnie bardziej niż same odczyty wskaźników wyprzedzających, zadziałały obawy inwestorów przed zbliżającymi się publikacjami twardych danych z Chin, szczególnie dynamiki eksportu i importu oraz tempa wzrostu PKB za czwarty kwartał ubiegłego roku. To one pokażą rzeczywisty obraz tendencji w gospodarce. Trzeba też pamiętać, że chińskie władze w listopadzie ubiegłego roku przyjęły niższą, sięgającą 6,5 proc., dopuszczalną dynamikę PKB na najbliższą pięciolatkę, należy się więc liczyć z tym, że prędzej czy późnej, takie dane inwestorów czekają. Nie należy jednak z tego wyciągać wniosku, że jednocześnie popyt na ropę, miedź czy inne surowce obniży się drastycznie w porównaniu z obecnym poziomem, a handel jeszcze bardziej się skurczy, doprowadzając świat do kolejnej recesji.
Mimo utrzymującego się od dłuższego czasu spowolnienia w Chinach, tempo wzrostu gospodarki Niemiec i strefy euro od kilku kwartałów systematycznie się zwiększa. Choć nie jest to tendencja o imponującej dynamice, to jednak nie jest też widoczne bezpośrednie przełożenie chińskiego osłabienia na resztę świata. Być może jest to sygnał, że świat powoli dostosowuje się do zmieniających się chińskich realiów i nie dozna w związku z tymi zmianami zapaści.
Nie tracąc z pola widzenia istotnych zagrożeń, także związanych z chińską gospodarką, ale również z coraz bardziej prawdopodobnym spowolnieniem tempa wzrostu w Stanach Zjednoczonych, wzrostem napięć geopolitycznych grożących eskalacją konfliktów czy pogarszającą się kondycją krajów surowcowych, można odnieść wrażenie, że obecna przecena na rynkach światowych jest reakcją na tąpnięcie na parkiecie w Szanghaju. Paniczne pozbywanie się chińskich akcji bardziej niż z czynnikami fundamentalnymi związane jest z mechanizmami notowań, mającymi zabezpieczać przed nadmiernymi wahaniami kursów. Nie można wykluczyć, że zapowiedziane zaniechanie stosowania niektórych narzędzi administracyjnego manipulowania rynkiem doprowadzi w krótkim czasie do oczyszczenia atmosfery. Choć proces ten może być gwałtowny i bolesny, to jednak w dłuższej perspektywie wyjdzie rynkom na zdrowie. Jednocześnie nie ulega też wątpliwości, że chińskie władze powinny też nie tylko bardziej sprawnie zarządzać procesami zmian, ale także zacząć lepiej komunikować się z rynkami finansowymi, skoro chcą aspirować do światowej elity. By się w niej znaleźć, nie wystarczy mieć wielkiej gospodarki i gigantycznych rezerw, ale trzeba też rozumieć, że jest się elementem większej całości.
Emerging markets pod presją
Choć w ostatnich dniach skala paniki na giełdach części krajów najbardziej rozwiniętych była niewiele mniejsza niż w Chinach, to jednak na dłuższą metę to emerging markets będą należały do grupy najbardziej poszkodowanych i najdłużej odczuwających zarówno konsekwencje gospodarcze obecnych wydarzeń, jak i awersję do ryzyka ze strony inwestorów. O ile chińskim indeksom należy się solidne skorygowanie sztucznie napompowanej hossy, trwającej od połowy 2014 r. do połowy 2015 r., to proces ten będzie dusił także giełdy krajów rozwijających się, które z fundamentalnego punktu widzenia zasługiwałyby na zwyżkę notowań. Warto bowiem zauważyć, że wśród emerging markets są nie tylko kraje, którym przecena surowców szkodzi, ale także i takie, które z tej tendencji powinny skorzystać. Do tej pory jednak takiego zróżnicowania nie widać, przynajmniej obserwując notowania walut i indeksów giełdowych, nie licząc parkietów o marginalnym znaczeniu, takich jak węgierski, słowacki, łotewski czy estoński. Wspomniana awersja do ryzyka będzie jeszcze przez dłuższy czas zniechęcała do wyszukiwania inwestycyjnych okazji, mimo deklaracji o rosnącej atrakcyjności wycen na niektórych rynkach. Globalny kapitał nie przystąpi do długoterminowego napełniania portfeli akcjami wybranych przedstawicieli emerging markets, dopóki nie będzie mieć pewności trwałej poprawy sytuacji w gospodarce. Do tego czasu rynki te będą raczej areną spekulacyjnych rajdów, niż strategicznego budowania pozycji.