Prawdopodobne odsunięcie w czasie kolejnych podwyżek stóp procentowych nie wystarczyło, by indeksy poszły w górę. Przeważyły obawy związane z powodami, dla których Fed zdecydował wstrzymać tempo zaostrzania swej polityki.
Ropa rządzi na Wall Street
Artykułowane jeszcze kilka tygodni temu przez Fed przekonanie o wyraźnej poprawie kondycji amerykańskiej gospodarki, uzasadniające decyzję o podwyżce stóp procentowych, dość szybko ustąpiło miejsca opiniom znacznie bardziej ostrożnym. Choć komunikat po posiedzeniu Rezerwy Federalnej był wyważony, zapewne by nie przestraszyć inwestorów, to jednak nie trzeba wielkiej wyobraźni, by nabrać podejrzeń, że koniunktura w Stanach Zjednoczonych nie poprawia się tak, jak się tego spodziewano. Zresztą wystarczy spojrzeć na niektóre wskaźniki, a także przypomnieć sobie, jak amerykański PKB zachowywał się w I kwartale 2015 r. i rok wcześniej. Dobra sytuacja na rynku pracy i w usługach to nie wszystko. Utrzymujące się niskie ceny ropy naftowej wkrótce mogą negatywnie odbić się na liczbie miejsc pracy, a wskaźniki wyprzedzające dla przemysłu wystarczająco jasno sygnalizują spowolnienie.
To oczywiście zjawisko dobrze już od pewnego czasu znane, lecz nie sposób o nim nie wspomnieć, patrząc, w jaki sposób ujawniało się w minionym tygodniu, i to zarówno w czasie sesji, jak i w postaci końcowego ich wyniku. Tak ścisłą korelację rzadko zdarza się obserwować na rynkach. Jak się okazuje, może ona występować nie tylko na rosyjskim parkiecie. Świadomość jej istnienia nie pomaga jednak w żaden sposób w znalezieniu odpowiedzi na pytanie, co dalej. Łatwość, z jaką została złamana próba odreagowania spadkowej tendencji przez amerykańskie indeksy, nie wróży bykom łatwego życia. Z drugiej strony po trzech miesiącach cofania się „na z góry upatrzone pozycje" i testowaniu ważnych wsparć najwyższy czas na podjęcie obrony. Choć S&P500 i Dow Jones straciły od szczytu z pierwszych dni listopada ubiegłego roku po „zaledwie" 12 proc., to ta korekta zaczyna wyglądać coraz poważniej. Na 20 ostatnich (do czwartkowej włącznie) sesji na Wall Street tylko siedem przyniosło zwyżki indeksów, w tym jedynie trzy o ponad 1 proc. To proporcje niemal identyczne jak w trakcie pamiętnego tąpnięcia z sierpnia ubiegłego roku, ale obecny styczniowy bilans jest wyraźnie gorszy. S&P500 od pięciu sesji walczy o powrót powyżej 1900 punktów, z mizernym skutkiem. Zejście poniżej 1800 punktów, do którego niewiele brakuje, groziłoby poważniejszymi konsekwencjami. Cała nadzieja w drożejącej ropie.
Indeks giełdy we Frankfurcie znajduje się w nieco lepszej sytuacji, jedynie z tą różnicą, że byki usiłują oddalić go od newralgicznego poziomu 9500 punktów, co także idzie im bardzo mozolnie, a wynik tych starań wcale nie jest przesądzony. Pomocna dłoń, podana im przez Maria Draghiego, wystarczyła tylko na pięć sesji, w trakcie których zarobiły niecałe 500 punktów, z których połowę oddały w miniony czwartek. DAX kończy styczeń przekraczającym 10 proc. spadkiem, czyli wynikiem najgorszym od sierpnia 2011 r.
Wciąż blisko swojego „poziomu strachu", czyli 17000 punktów, do czwartku krążył także Nikkei, a zagrożenie oddalił Bank of Japan, obniżając stopę dla części rezerw do -0,1 proc.