O tym, że gospodarka USA przechodzi ożywienie, słyszymy już niemal od 2009 r. I trudno zaprzeczyć, że tego ożywienia nie ma. Straty w PKB po kryzysie z 2008 r. już zostały dawno odrobione, wzrost gospodarczy wyniósł w 2015 r. 2,4 proc., a według Międzynarodowego Funduszu Walutowego ma w tym roku sięgnąć 2,8 proc., co jest dobrym wynikiem na tle innych gospodarek rozwiniętych (wzrost PKB Niemiec ma według MFW wynieść w 2016 r. 1,6 proc., Wielkiej Brytanii 2,2 proc., a Japonii 1 proc.). Stopa bezrobocia spadła poniżej 5 proc. do poziomu z końcówki 2007 r. Nowojorski indeks giełdowy S&P 500 zyskał od dołka z 2009 r. aż 204 proc. USA już na tyle podniosły się z kryzysu, że Fed dokonał w grudniu pierwszej od 2006 r. podwyżki stóp procentowych i szykuje się na następne. – Stany Zjednoczone mają najsilniejszą, najtrwalszą gospodarkę na świecie – przekonywał w styczniowym orędziu o stanie państwa prezydent Barack Obama.
Skoro jednak sytuacja gospodarcza w USA jest tak dobra, to czemu Amerykanie są tak wściekli, by obdarzać dużym poparciem Donalda Trumpa i Berniego Sandersa – kandydatów obiecujących wywrócić całą dotychczasową politykę rządu USA? Czemu największym poparciem wśród republikańskich kandydatów na prezydenta cieszy się Trump zapowiadający protekcjonizm handlowy i obiecujący, że „uczyni znów Amerykę wielką", a wielu demokratów popiera Sandersa określającego się jako socjalista? Politolodzy mówią o rosnącym gniewie wśród zwykłych Amerykanów. Co jednak ten gniew napędza, skoro gospodarka ma się tak dobrze?
Złudna poprawa
Statystyki nie pozostawiają wątpliwości, że gospodarka USA podnosi się z kryzysu. Mówią one jednak też, że to ożywienie jest najwolniejsze od końca II wojny światowej. Co gorsza, wielu Amerykanów go nie odczuwa. Dane amerykańskiego Biura Spisu Ludności wskazują, że między 2006 r. (ostatniego pełnego roku przed recesją) a końcem 2014 r. wzrosły średnie dochody jedynie 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych. Dochody „dolnych" 90 proc. spadły. Dane dotyczące sytuacji na rynku pracy nie są zaś tak optymistyczne, jak wyglądają na pierwszy rzut oka. Choć stopa bezrobocia jest najniższa od blisko ośmiu lat, to stopa partycypacji (określająca odsetek Amerykanów pracujących lub poszukujących pracy) jest najniższa od 38 lat i sięgała w lutym 62,9 proc. To oznacza, że wielu Amerykanów wypadło z rynku pracy i gdyby ich uwzględniać w statystykach jako bezrobotnych, oficjalna stopa bezrobocia byłaby wyższa. Danny Yagan, ekonomista z Uniwersytetu Berkeley, wskazuje zaś, że rynek pracy w najciężej dotkniętych kryzysem regionach kraju może się nie podnieść aż do przyszłej dekady. – W odróżnieniu od recesji z lat 80. i 90. zatrudnienie w regionach najmocniej dotkniętych kryzysem jest bardzo obniżone w stosunku do reszty kraju. Życie w takich miastach, jak Phoenix w Arizonie czy Las Vegas w Nevadzie, oznacza mierzenie się z bezrobociem i zwiększonymi nierównościami – twierdzi Yagan. Na opracowanej przez niego mapie regionów najmocniej dotkniętych kryzysem znajduje się m.in. cała Floryda, duże obszary Kalifornii, Arizony, Nevady, Ohio i Michigan.
– Stopa bezrobocia nie spadła z powodu wzrostu liczby etatów, ale dlatego że zniechęconych bezskutecznym szukaniem pracy robotników wyeliminowano z oficjalnych statystyk – przekonuje John Williams, były rządowy ekonomista prowadzący stronę Shadowstats.com, na której przedstawia alternatywne statystyki gospodarcze dla USA. Według jego obliczeń prawdziwa stopa bezrobocia w USA może przekraczać 20 proc. Najszersza rządowa miara bezrobocia (U6) mówi o 10 proc.
Nawet jeśli całkowicie pominiemy alternatywne statystyki, to okaże się, że wielu zwykłych Amerykanów mających pracę nie odczuwa jeszcze ożywienia gospodarczego w swoich portfelach. O ile średni roczny wzrost płac godzinowych w latach 2001–2007 przekraczał 3 proc. (a i tak był niższy niż w latach 90. i 80.), to w latach 2009–2016 był on tylko nieco wyższy niż 2 proc.