Amerykanie chcą ukarać swój establishment za kryzys

O wyniku wyborów zdecyduje pewnie to, że spora część ciężko pracujących Amerykanów nie odczuwa skutków ożywienia gospodarczego.

Publikacja: 05.04.2016 15:19

Duże poparcie dla Donalda Trumpa (na zdjęciu) i Berniego Sandersa to pokłosie kryzysu z 2008 r., z k

Duże poparcie dla Donalda Trumpa (na zdjęciu) i Berniego Sandersa to pokłosie kryzysu z 2008 r., z którego USA wciąż de facto nie wyszły.

Foto: Archiwum

O tym, że gospodarka USA przechodzi ożywienie, słyszymy już niemal od 2009 r. I trudno zaprzeczyć, że tego ożywienia nie ma. Straty w PKB po kryzysie z 2008 r. już zostały dawno odrobione, wzrost gospodarczy wyniósł w 2015 r. 2,4 proc., a według Międzynarodowego Funduszu Walutowego ma w tym roku sięgnąć 2,8 proc., co jest dobrym wynikiem na tle innych gospodarek rozwiniętych (wzrost PKB Niemiec ma według MFW wynieść w 2016 r. 1,6 proc., Wielkiej Brytanii 2,2 proc., a Japonii 1 proc.). Stopa bezrobocia spadła poniżej 5 proc. do poziomu z końcówki 2007 r. Nowojorski indeks giełdowy S&P 500 zyskał od dołka z 2009 r. aż 204 proc. USA już na tyle podniosły się z kryzysu, że Fed dokonał w grudniu pierwszej od 2006 r. podwyżki stóp procentowych i szykuje się na następne. – Stany Zjednoczone mają najsilniejszą, najtrwalszą gospodarkę na świecie – przekonywał w styczniowym orędziu o stanie państwa prezydent Barack Obama.

Skoro jednak sytuacja gospodarcza w USA jest tak dobra, to czemu Amerykanie są tak wściekli, by obdarzać dużym poparciem Donalda Trumpa i Berniego Sandersa – kandydatów obiecujących wywrócić całą dotychczasową politykę rządu USA? Czemu największym poparciem wśród republikańskich kandydatów na prezydenta cieszy się Trump zapowiadający protekcjonizm handlowy i obiecujący, że „uczyni znów Amerykę wielką", a wielu demokratów popiera Sandersa określającego się jako socjalista? Politolodzy mówią o rosnącym gniewie wśród zwykłych Amerykanów. Co jednak ten gniew napędza, skoro gospodarka ma się tak dobrze?

Złudna poprawa

Statystyki nie pozostawiają wątpliwości, że gospodarka USA podnosi się z kryzysu. Mówią one jednak też, że to ożywienie jest najwolniejsze od końca II wojny światowej. Co gorsza, wielu Amerykanów go nie odczuwa. Dane amerykańskiego Biura Spisu Ludności wskazują, że między 2006 r. (ostatniego pełnego roku przed recesją) a końcem 2014 r. wzrosły średnie dochody jedynie 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych. Dochody „dolnych" 90 proc. spadły. Dane dotyczące sytuacji na rynku pracy nie są zaś tak optymistyczne, jak wyglądają na pierwszy rzut oka. Choć stopa bezrobocia jest najniższa od blisko ośmiu lat, to stopa partycypacji (określająca odsetek Amerykanów pracujących lub poszukujących pracy) jest najniższa od 38 lat i sięgała w lutym 62,9 proc. To oznacza, że wielu Amerykanów wypadło z rynku pracy i gdyby ich uwzględniać w statystykach jako bezrobotnych, oficjalna stopa bezrobocia byłaby wyższa. Danny Yagan, ekonomista z Uniwersytetu Berkeley, wskazuje zaś, że rynek pracy w najciężej dotkniętych kryzysem regionach kraju może się nie podnieść aż do przyszłej dekady. – W odróżnieniu od recesji z lat 80. i 90. zatrudnienie w regionach najmocniej dotkniętych kryzysem jest bardzo obniżone w stosunku do reszty kraju. Życie w takich miastach, jak Phoenix w Arizonie czy Las Vegas w Nevadzie, oznacza mierzenie się z bezrobociem i zwiększonymi nierównościami – twierdzi Yagan. Na opracowanej przez niego mapie regionów najmocniej dotkniętych kryzysem znajduje się m.in. cała Floryda, duże obszary Kalifornii, Arizony, Nevady, Ohio i Michigan.

– Stopa bezrobocia nie spadła z powodu wzrostu liczby etatów, ale dlatego że zniechęconych bezskutecznym szukaniem pracy robotników wyeliminowano z oficjalnych statystyk – przekonuje John Williams, były rządowy ekonomista prowadzący stronę Shadowstats.com, na której przedstawia alternatywne statystyki gospodarcze dla USA. Według jego obliczeń prawdziwa stopa bezrobocia w USA może przekraczać 20 proc. Najszersza rządowa miara bezrobocia (U6) mówi o 10 proc.

Nawet jeśli całkowicie pominiemy alternatywne statystyki, to okaże się, że wielu zwykłych Amerykanów mających pracę nie odczuwa jeszcze ożywienia gospodarczego w swoich portfelach. O ile średni roczny wzrost płac godzinowych w latach 2001–2007 przekraczał 3 proc. (a i tak był niższy niż w latach 90. i 80.), to w latach 2009–2016 był on tylko nieco wyższy niż 2 proc.

Za kadencji Baracka Obamy mocno za to wzrosła liczba Amerykanów korzystających z programu SNAP, czyli bonów na zakup żywności przyznawanych najuboższym gospodarstwom domowym. Program ten wzrósł z 54,8 mld USD w 2009 r. do 69,4 mld USD w 2015 r. W zeszłym roku korzystało z niego ponad 46 mln osób, czyli blisko 20 proc. gospodarstw domowych. W 1969 r. bony żywnościowe dostawało 2,9 mln ludzi, za czasów Reagana około 10 mln, w połowie zeszłej dekady blisko 30 mln. Niektórzy żartują, że gdyby wizerunek Obamy, podobnie jak wizerunki innych prezydentów, miał znaleźć się na jakimś środku płatniczym, idealnym wyborem byłoby umieszczenie go na bonach żywnościowych.

Niepokojąco szybko za rządów Obamy rosło również zadłużenie amerykańskich studentów. W I kwartale 2009 r. wynosiło on 146,6 mld USD, a na koniec 2015 r. sięgało już aż 945,6 mld USD. Narastanie tej góry długu to m.in. skutek tego, że absolwentom uczelni trudno jest znaleźć pracę pozwalającą na spłacenie tego obciążenia. Wielkość studenckiego długu tłumaczy, dlaczego wśród młodych zwolenników Partii Demokratycznej poparcie zdobywa Bernie Sanders – jego program przewiduje wsparcie dla zadłużonych studentów i likwidację czesnego na uczelniach publicznych.

Mur nad Rio Grande

– Zbudujemy mur i Meksyk za niego zapłaci – obiecuje Donald Trump. Ten punkt jego programu wyborczego jest w Europie albo wyśmiewany, albo przyjmowany ze zgrozą, ale jest zgodny z życzeniami wielu zwykłych Amerykanów. Ostre wypowiedzi Trumpa wymierzone w nielegalną imigrację tylko zwiększyły mu popularność. Trump jest republikańskim kandydatem, który cieszy się największym poparciem wśród białego, robotniczego elektoratu, ale również wśród Afroamerykanów i... Latynosów. Te grupy wyborców bowiem od dawna czuły, że nielegalni imigranci odbierają im miejsca pracy. I mają w tym sporo racji. Opublikowany w 2014 r. raport Centrum Badań nad Imigracją (CIS) wskazuje, że cały wzrost liczby etatów netto w USA od 2000 r. przypadł w udziale legalnym i nielegalnym imigrantom. O ile w I kwartale 2000 r. pracę miało 114,8 mln ludzi urodzonych w USA będących w wieku produkcyjnym, o tyle w I kwartale 2014 r. było ich już o 127 tys. mniej. Stało się tak, choć osoby urodzone w Stanach Zjednoczonych stanowiły w tym okresie dwie trzecie wzrostu liczby ludności w wieku produkcyjnym w USA. W 2014 r. było więc o 17 mln więcej niepracujących „rdzennych" Amerykanów niż w 2000 r. O ile w 2000 r. pracowało 74 proc. urodzonych w USA będących w wieku produkcyjnym, o tyle w 2007 r. 71 proc., a w 2014 r. zaledwie 66 proc. Tymczasem liczba imigrantów w wieku produkcyjnym, którzy mieli pracę, zwiększyła się z 17,8 mln w 2000 r. do 22,8 mln w 2014 r. Imigranci szczególnie wypierają z rynku pracy czarnych.

Trump zdobywa poparcie, oskarżając Chiny o nieuczciwe praktyki w handlu z USA oraz krytykując porozumienia handlowe takie jak układ NAFTA pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Kanadą i Meksykiem. Ta krytyka nie jest bezpodstawna. Deficyt w handlu USA z Chinami sięgnął w zeszłym roku aż 366 mld USD. W 2009 r. wynosił 227 mld USD, a w 2001 r., czyli w roku wstąpienia Chin do Światowej Organizacji Handlu (WTO), wynosił 83 mld USD. „Odkąd Chiny zostały przyjęte do WTO, Amerykanie doświadczyli zamknięcia 50 tys. fabryk i utraty milionów miejsc pracy" – czytamy w programie wyborczym Trumpa.

USA przegrywają również z Meksykiem. W 1994 r., czyli w chwili wejścia w życie układu NAFTA, miały nadwyżkę w handlu ze swoim południowym sąsiadem wynoszącą 1,4 mld USD. W 2015 r. miały natomiast deficyt przekraczający 58 mld USD. To skutek m.in. przenoszenia przez amerykańskich producentów fabryk do Meksyku, gdzie siła robocza jest tańsza. Economic Policy Institute szacuje, że deficyt w handlu z Meksykiem kosztował amerykańską gospodarkę co najmniej 850 tys. miejsc pracy. – To faktycznie oznacza straty płacowe dla każdego, kto nie ma dyplomu uniwersyteckiego – przyznaje Robert Scott, ekonomista z Economic Policy Institute.

– Jestem za wolnym handlem, ale musi on być uczciwy. Gdy Ford przenosi swoją wielką fabrykę do Meksyku, zostajemy z niczym. Chciałbym, żeby została ona w Stanach Zjednoczonych – deklaruje Trump. Gdy mówi o tym, że zgotuje ostre negocjacje w sprawie handlu krajom takim jak Chiny i Meksyk, zdobywa sobie jedynie sympatię zwykłych Amerykanów z miast i miasteczek, gdzie przez ostatnie kilkanaście lat likwidowano fabryki, wokół których koncentrowały się lokalne gospodarki. To dzięki temu zdobył on w republikańskich prawyborach w szczególnie silnie dotkniętych przez likwidację przemysłu okręgach w okolicach Detroit ponad 50 proc. głosów. Trump cieszy się też największym spośród republikańskich kandydatów potencjalnym poparciem wśród demokratów.

Amerykańska rewolucja

Trump i Sanders różnią się swoimi propozycjami wyciągnięcia USA z kryzysu. Pierwszy z nich stawia na protekcjonizm i ułatwienie życia mniejszym przedsiębiorcom. Drugi preferuje socjalistyczne rozwiązania w stylu europejskim. Obaj są jednak produktami tego samego zjawiska społecznego – buntu zwykłych Amerykanów przeciwko establishmentowi. Trump, depczący wszelkie zasady poprawności politycznej, uderza w propagowany przez wielki biznes dogmat o tym, że wolny handel i przyjmowanie migrantów na masową skalę przynoszą same korzyści. Sanders zaś chce większej regulacji Wall Street, wyższego opodatkowania bogatych i większego rozdawnictwa społecznego. Te postulaty sprawiają, że obaj nie cieszą się poparciem aparatu swoich partii. Demokratyczny establishment stara się szkodzić Sandersowi, tak jak może, a republikański przedstawia Trumpa jako większe zło niż nawet Hillary Clinton. Ta postawa nie powinna dziwić. Wszak dwie trzecie wyborczych darowizn wpłaconych podczas obecnej kampanii wpłynęło od 400 najbogatszych Amerykanów. Sporej części z tych ludzi nie podoba się program Trumpa, nie mówiąc już o postulatach Sandersa. Establishment będzie bronił się zębami i pazurami przed tym, by Trump dostał nominację republikańską. Problem w tym jednak, że ów establishment stał się tak dalece oderwany od problemów zwykłych Amerykanów, że może ponieść klęskę.

[email protected]

Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Czy bitcoin ma szansę na duże zwyżki w nadchodzących miesiącach?
Parkiet PLUS
Jak kryptobiznes wygrał wybory prezydenckie w USA
Parkiet PLUS
Impuls inwestycji wygasł, ale w 2025 r. znów się pojawi
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Szalona struktura polskiego wzrostu
Parkiet PLUS
Warszawska giełda chce być piękniejsza i bogatsza