Prawie osiem lat po upadku Lehman Brothers główne banki centralne na świecie są ciągle pod silnym wpływem tamtych traumatycznych zdarzeń. Najbardziej zaawansowany w procesie „normalizacji" swojej polityki jest amerykański Fed, ale i on zdaje się odwlekać w nieskończoność kolejną podwyżkę stóp procentowych. A w strefie euro i Japonii banki centralne nawet o normalizacji nie myślą – wręcz przeciwnie, eksperymentują na ogromną skalę. Europejski Bank Centralny od półtora roku wytacza coraz cięższe działa. Po niechęci EBC do wdrożenia QE („luzowania ilościowego") na wzór amerykański nie pozostało nawet wspomnienie. Po ponad roku od rozpoczęcia masowego skupu aktywów apetyt instytucji pod wodzą Mario Draghiego rośnie. Skup obejmuje już nie tylko obligacje skarbowe (operacja niegdyś nie do pomyślenia dla konserwatywnych europejskich bankierów), ale nawet korporacyjne. Miliardy euro płyną każdego miesiąca na rynki obligacji. QE obniża de facto koszt finansowania wybranych prywatnych firm – jeszcze parę lat temu coś takiego byłoby zapewne nie do wyobrażenia.
EBC sobie nie radzi
A na tym i tak może się nie skończyć, bo analitycy spekulują, że Brexit może skłonić EBC do dalszego luzowania. Niektórzy nieśmiało zauważają, że skoro banki centralne zaszły już tak daleko w eksperymentach, to dlaczego mają nie pójść jeszcze dalej i nie zacząć zrzucać „pieniędzy z helikoptera" (helicopter money)? W praktyce miałoby to zapewne polegać na dodruku pieniądza i finansowaniu zwiększonych wydatków budżetowych, co miałoby bardziej bezpośrednio pobudzić gospodarkę niż skup obligacji w ramach QE.
Wszystko to ma przeciwdziałać wrogowi numer jeden banków centralnych – deflacji, czyli spadkowi cen w gospodarce (a bardziej konkretnie – cen towarów i usług konsumpcyjnych). Teoria jest następująca: spadek cen oddziałuje negatywnie na przychody i zyski firm, które z kolei zmuszone są redukować zatrudnienie i inwestycje, a stąd już prosta droga do recesji. Przy okazji coraz niższe przychody oznaczają, że firmy mają mniej pieniędzy na obsługę długów.
Co z deflacją?
Tak to wygląda w teorii. W praktyce temat deflacji wydaje się jednak mocno „przereklamowany" (patrz ramka). Wcale nie mamy do czynienia z uporczywym spadkiem cen towarów i usług konsumpcyjnych, więc o klasycznej „spirali deflacyjnej" znanej np. z wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku nie ma mowy.
Największy problem polega jednocześnie na tym, że skoncentrowanie uwagi przez banki centralne wyłącznie na towarach i usługach konsumpcyjnych zdaje się zupełnie odsuwać z ich pola widzenia ceny aktywów inwestycyjnych, a w szczególności – obligacji. Co więcej, ogromny apetyt EBC na papiery skarbowe doprowadził do znacznego wzrostu ich cen. A wzrost cen w przypadku obligacji to nic innego, jak spadek ich przyszłej rentowności. Pół biedy, gdyby ta rentowność obniżyła się do niskich, ale dodatnich poziomów. Skup aktywów sprawił, że w coraz większej liczbie przypadków rentowność jest już ujemna. Pod tym względem lipiec przynosi nowe „sukcesy" (patrz – przykłady).