Sześć lat temu Rumunia i Bułgaria, po dwóch dekadach zmiennych kolei losu, były mniej więcej na tym samym poziomie rozwoju. W 2011 r. PKB w przeliczeniu na mieszkańca (licząc zgodnie z metodologią parytetu siły nabywczej) w pierwszym z tych państw był o zaledwie 4 proc. wyższy niż w drugim. Do końca 2016 r. ta różnica zwiększyła się do 10 proc. W tym roku i w kolejnych latach będzie się, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nadal zwiększała. Rumunia przeżywa bowiem gospodarczy boom, którego nie były w stanie przerwać nawet masowe antyrządowe demonstracje z początku tego roku. Coraz częściej ten czarnomorski kraj określany jest mianem środkowoeuropejskiego tygrysa i porównywany do... Polski (wielu Polakom, krytycznym w ocenie minionego ćwierćwiecza, może być w to trudno uwierzyć, ale żaden postkomunistyczny kraj dzisiejszej UE nie odnotował w tym czasie takiego skoku rozwoju, jak Polska).
Znikające podatki
W ub.r. rumuńska gospodarka powiększyła się o 4,8 proc. Spośród państw UE lepszym wynikiem pochwalić się mogły tylko Irlandia (której rachunki narodowe są podejrzane) i Malta. Początek tego roku był jeszcze bardziej imponujący. W I kwartale PKB ojczyzny hrabiego Drakuli urósł o 5,6 proc. rok do roku. W efekcie ruszyła fala rewizji prognoz na cały 2017 r. Ankietowani w lutym przez agencję Bloomberg ekonomiści przeciętnie spodziewali się zwyżki PKB Rumunii w tym roku o 3,7 proc. W maju wskazywali już na 4 proc., ale od tego czasu prognozy jeszcze poszły w górę. Najnowsze, m.in. autorstwa ekonomistów banków ING i Morgan Stanley, sugerują, że rumuńska gospodarka powiększy się aż o 4,9 proc. Jeszcze więcej optymizmu wykazuje rząd, który w ustawie budżetowej założył wzrost PKB o 5,2 proc. Minister finansów Viorel Stefan ocenił zaś niedawno, że rzeczywistość okaże się zapewne jeszcze lepsza.
Na gruncie teorii ekonomii w kraju, który jest relatywnie słabo rozwinięty (PKB per capita jest w Polsce o około 25 proc. wyższy niż w Rumunii), nietrudno o takie tempo wzrostu gospodarczego. W praktyce jednak niski poziom dochodu narodowego na mieszkańca sam w sobie nie daje gwarancji, że będzie on szybko rósł. Potrzebne są ku temu sprzyjające warunki. W Rumunii „efekt doganiania" nasiliła ewidentnie seria obniżek podatków z ostatnich lat. Na początku ub.r. tamtejszy socjaldemokratyczny rząd obniżył podstawową stawkę VAT z 24 do 20 proc., a w tym roku odjął od niej jeszcze 1 pkt proc. i obciął akcyzę na paliwo. Już w połowie 2015 r. objął żywność, a pół roku później także wodę, obniżoną stawką VAT na poziomie 9 proc. Z początkiem 2016 r. Bukareszt obciął podatek od dywidend z 16 do 5 proc., a podatek dochodowy dla małych firm z 3 do 1 proc., rozszerzając przy tym definicję małej firmy. Na tym nie koniec. Rząd deklaruje, że w przyszłym roku obniży liniowy, 16-proc. podatek dochodowy, który i tak należy do najniższych w UE. Docelowo ma spaść do 10 proc., ale nie jest jasne, czy w jednym kroku czy stopniowo. Oprócz tego, od przyszłego roku zamiast dziewięciu różnych składek na ubezpieczenia społeczne Rumuni mają płacić tylko dwie – emerytalną i zdrowotną. Ich ciężar spadnie z 39 do 35 proc. płacy. Planowana jest też kolejna obniżka stawki VAT.
Pozorna liberalizacja
W ub.r. publicysta amerykańskiego „Forbesa" Frank Holmes chwalił rządzących od 2012 r. rumuńskich socjaldemokratów, że wbrew swojej politycznej orientacji doskonale rozumieją, jak ożywić gospodarkę. Tą receptą jest liberalizacja, a dokładniej tzw. ekonomia strony podażowej. Tym terminem określa się politykę cięcia podatków i deregulacji, którą Bukareszt też prowadzi. Odchudzanie Lewiatana, twierdzą „podażowcy", wyzwala inicjatywę sektora prywatnego. Firmy motywuje się do inwestycji, a ludzi do pracy. A kwitnąca dzięki temu gospodarka sprawia, że wpływy podatkowe, pomimo niższych stawek, i tak rosną.