W Europie to nie do pomyślenia. Tutaj klub to świętość, barwy, emocje, historia, hymn, kibice, wspomnienia. Siedziba ma się znajdować na wieki tam, gdzie była od zawsze. Synowie i wnuki chcą przychodzić i siadać na trybunach tam, gdzie robili to ich ojcowie i dziadkowie. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby nagle Real Madryt opuścił Santiago Bernabeu, Barcelona – Camp Nou, Legia Warszawa – Łazienkowską, a Wisła Kraków – stadion przy Reymonta.
Nawet, jeśli chodziłoby tylko o to, żeby zmienić adres i stadion na nowszy, bardziej funkcjonalny, pozwalający lepiej zarabiać i nie wyprowadzałyby się z miasta, w którym były od zawsze. I tak rozpętałaby się potężna dyskusja na ten temat.
W amerykańskich ligach zawodowych takich sentymentów nie ma – przynajmniej po stronie właścicieli. Tam nie mówi się o klubach, ale o franczyzach, ewentualnie używa się terminu „organizacja", bo tutaj na pierwszym miejscu jest biznes. Jeśli gdzieś kiepsko się zarabia, albo raczej – gdzie indziej można by zarabiać lepiej, to przenosi się drużynę w nowe miejsce. Cała operacja może trochę boleć, ale jeśli się sprawdzi finansowo, to prędzej czy później wszyscy przywykną.
Siedem wielkich drużyn w Los Angeles
Miasta to po prostu biznesowi partnerzy ligowych franczyz, więc jeśli druga strona nie jest zadowolona ze współpracy, to z niej rezygnuje. Najczęściej punktem zapalnym są hale i stadiony, na których drużyna rozgrywa swoje spotkania. Im lepszy obiekt, tym więcej można z niego wycisnąć. Bo przychodzi się na rozrywkę, a niekoniecznie dlatego, że kocha się drużynę.
Dlatego właściciele Oakland Raiders chyba nie przejmują się tym, że na miejscu, w Kalifornii, mają kibiców uznawanych za najlepszych w całej lidze NFL, najbardziej oddanych i w dodatku takich, którzy mają wizerunek rebeliantów. Ze swoim biznesem przenoszą się do Las Vegas. To miasto wszelakiej rozrywki, któremu brakowało drużyny w jednej z największych lig zawodowych.