Igrzyska to osobny świat, w którym napijesz się napoju od jedynie słusznej firmy i zjesz w jedynie słusznym barze szybkiej obsługi. Możesz też się zdziwić, że najlepsi atleci świata ustawiają się do niego w kilometrowych kolejkach, choć akurat w Tokio – przez pandemiczne obostrzenia – w wiosce dla sportowców takiego baru nie było.
Dobrze pilnowany monopol
– Może to i dobrze. Myślę, że wielu sportowców przejadło tam medal – mówi jedna z polskich wioślarek, dodając, że sen z powiek spędza jej oraz koleżankom kwestia olimpijskich pamiątek. Kupić można je tylko w licencjonowanym sklepie. Ten na terenie wioski jest jeden, a sportowców wielu, więc towar znika z półek tuż po dostawie.
Przedstawicielka Visy Masako Hamada liczyła przed igrzyskami, że Japończycy przejmą od 40 mln zagranicznych gości nawyk płacenia kartą, bo Japonia jest trzecią gospodarską na świecie, ale w transakcjach wciąż dominuje tam pieniądz – tylko co piąta jest opłacana bezgotówkowo. Już dziś wiemy, że ten plan się nie uda.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) jest organizacją non profit, ale z zarabianiem radzi sobie doskonale. Fundamentem budżetu organizacji są wpływy z praw telewizyjnych – właśnie dlatego odwołanie igrzysk w Tokio zawsze było scenariuszem z powieści fantastycznej – ale szeroki strumień pieniędzy płynie do Lozanny także dzięki wsparciu sponsorów. Ruch olimpijski dba o swoich partnerów, którzy igrzyska dostają na wyłączność. Wszyscy wolontariusze i ludzie pracujący przy organizacji imprezy noszą ubrania tej samej marki, wszędzie zapłacisz tylko jednym rodzajem karty kredytowej, czas od wielu lat mierzy ta sama firma, a lodówki wypełniają napoje od jednego producenta.
Nieprzygotowani bywają zaskoczeni. Nawet wśród polskich dziennikarzy nie brakuje takich, którzy w porze obiadowej proszą o pomoc kolegów, oferując gotówkę w zamian za opłacenie posiłku właściwą kartą kredytową. Kiedy wchodziliśmy na Stadion Narodowy, ochroniarz kazał zerwać etykietę z napoju spoza pakietu produktów oficjalnego sponsora.