W styczniowym 14-miesięcznym szczycie sentymentu ta jego miara wynosiła +35,8 pkt proc. Do poziomów nastrojów obserwowanych w kluczowych ubiegłorocznych dołkach cen akcji z połowy marca (-23 pkt proc.) i końca października (-23,4 pkt proc.) jeszcze oczywiście jednak sporo brakuje. Rok temu i cztery miesiące temu przejście z poziomów sentymentu INI SII, porównywalnych z obecnym, do tych towarzyszących ustanawianiu kluczowych dołków cen akcji 13 marca i 30 października zajmowało dokładnie dwa tygodnie.

Na początku ub.r. porównywalny z czwartkowym odczyt INI SII (+2,6 pkt proc.) pojawił się 27 lutego, a dołek panicznej wyprzedaży na WIG wypadł 12 marca. Jesienią podobny do czwartkowego odczyt INI SII (+2 pkt proc.) pojawił się 8 października, a koniec korekty nadszedł 30 października. Gdyby te podobieństwa traktować dosłownie, to można by oczekiwać porównywalnego do tych dwu wspomnianych dołka WIG-u za 14 dni lub 22 dni od czwartku, czyli gdzieś w drugiej połowie marca. Pasuje to generalnie do wykresu sezonowości dla WIG z okresu minionych 16 lat, który robi dołek właśnie w marcu, a potem dynamicznie rośnie do maja („Sell in May, go away on holiday"), przy czym tą sezonowość wiązać należy prawdopodobnie z realizacją strat podatkowych przez inwestorów operujących z Japonii i Wielkiej Brytanii, gdzie rok podatkowy kończy się odpowiednio 31 marca i 5 kwietnia.

Na globalnym rynku mieliśmy do czynienia w ostatnim czasie z bardzo silnym wzrostem cen surowców startującym z kilkunastoletniego dołka Goldman Sachs Commodity Index, a zarazem z silnym spadkiem długoterminowych obligacji skarbowych. Przypomina to jedynie lata 1999–2000, czyli okres trwania „internetowej" hossy, która wystartowała po tym, jak Fed został pod koniec 1998 r. zmuszony do trzykrotnej obniżki stóp w reakcji na konsekwencje wcześniejszych kryzysów finansowych w Azji Południowo-Wschodniej i Rosji. Wtedy ta hossa potrwała – zanim zabił ją wzrost cen surowców i wzrost rentowności obligacji – 17 miesięcy. Obecna trwa już 12 miesięcy.

Z dostępnych danych wynika, że w ciągu 52 tygodni do szóstego tygodnia br. zmarło w naszym kraju o ok. 85 tys. więcej osób niż w analogicznym okresie rok wcześniej. W Europie ten wzrost 52-tygodniowej liczby zgonów o 21,5 proc. (z ok. 404 tys. do ok. 489 tys.) ustępuje tylko 22,6-proc. wzrostowi rejestrowanemu w podobnym okresie w Hiszpanii. Po części to bezpośredni skutek samej pandemii koronawirusa, ale w decydującej mierze raczej jej pośrednia konsekwencja wynikająca z relatywnej nieumiejętności naszej służby zdrowia poradzenia sobie z tym nowym zjawiskiem, skutkującej generalnym silnym wzrostem śmiertelności w Polsce. ¶