Według Thilo Sarrazina odpowiedź jest oczywista. „Europa nie potrzebuje euro" – przekonuje w swojej najnowszej książki schwarzcharakter niemieckiej sceny politycznej.
Ten akurat argument to zwykła demagogia, ale były członek zarządu Bundesbanku ma ich znacznie więcej. Łącznie składają się na przekonujący obraz. Zwłaszcza że Sarrazin pisze z pozycji kogoś, kto – jako urzędnik Ministerstwa Finansów do początku lat 90. – w budowę unii walutowej był zaangażowany i pomimo początkowego sceptycyzmu z czasem uwierzył, że projekt ten ma szanse powodzenia. Dziś się z tej wiary rozlicza, śledząc, co poszło nie tak.
Sarrazin to postać kontrowersyjna. Jest banitą oficjalnego niemieckiego życia publicznego, bo stawia tezy, których nad Renem stawiać nie wolno. Nie dlatego, że są nieprawdziwe, tylko ze względu na ich polityczną niepoprawność. Jednocześnie są to tezy, pod którymi podpisałaby się duża część niemieckiego społeczeństwa. Jak choćby ta – postawiona przez Sarrazina w jednym z wywiadów w 2009 r. – że „duża liczba Arabów i Turków w Berlinie nie pełni żadnej produktywnej funkcji, z wyjątkiem handlu warzywami i owocami". Myśl tę ekonomista rozwinął w wydanej rok później książce „Samozagłada Niemiec", w której dowodził, że muzułmańscy imigranci szkodzą nie tylko niemieckiej tożsamości, ale też gospodarce. Po tej publikacji Sarrazin musiał zrzec się stanowiska w Bundesbanku, a na salonach zyskał łatkę ksenofoba. Ale książka rozeszła się w 1,5 mln egzemplarzy.
Wspominam o tamtej książce, bo w „Europa nie potrzebuje euro" Sarrazin znów odwołuje się do kulturowych różnic między narodami. Jak sugeruje, to one sprawiły, że podstawowe zasady, na których zbudowana została unia walutowa – m.in. obowiązek utrzymywania zrównoważonych finansów publicznych i pełna odpowiedzialność rządów za własne długi – nie były przestrzegane. Oczekiwania, że po związaniu różnorodnych państw jedną walutą upodobnią się one także na innych płaszczyznach, w tym kulturowej, okazały się mrzonką. Nie ma tu, wbrew pozorom, żadnego wartościowania. Po prostu nie istnieje jeden model wzrostu, który byłby odpowiedni dla wszystkich nacji. Ten, który narzucała swoim członkom strefa euro, okazał się dla krajów śródziemnomorskich nieodpowiedni.
Oczywiście, Sarrazina najbardziej boli to, że na członkostwie w strefie euro straciły także Niemcy. Tymczasem dziś często przedstawiane są jako jej największy beneficjent, co jakoby obliguje je do niesienia innym krajom pomocy. Efekty bolesnych niekiedy reform, które RFN podjęła w pierwszej połowie minionej dekady, aby zachować konkurencyjność, są zaś nazywane „okradaniem sąsiadów".