Zbliżające się posiedzenie Rezerwy Federalnej będzie wyjątkowo uważnie obserwowane przez rynki. Amerykański bank centralny musi bowiem podjąć decyzję, co zrobić z kończącą się operacją twist. Moim zdaniem w przypadku Fedu dobrze sprawdza się reguła: jeśli istnieje wątpliwość co do jego polityki, zawsze należy założyć, że wybrana zostanie opcja rozluźnienia. Zapewne tak samo będzie i tym razem.

Zainicjowana we wrześniu ubiegłego roku operacja twist polega na wymianie krótkoterminowych papierów dłużnych z portfela banku centralnego na długoterminowe. Od tamtej pory Fed nie tylko wykorzystuje pieniądze z zapadających obligacji do kupna nowego długu, ale także aktywnie sprzedaje obligacje o terminie zapadalności do trzech lat i kupuje te z terminem od sześciu do 30 lat. Po co? Aby jeszcze bardziej obniżyć rynkowe stopy procentowe. Te krótkoterminowe i tak od długiego czasu są bliskie zera, więc Fed stara się teraz obniżać te 10- czy 30-letnie.

O ile pytania o skuteczność programów powiększania portfela banku centralnego nasiliły się już przy drugiej rundzie (jesień 2010 r., pierwszą Fed zainicjował w marcu 2009 r.), to operacja twist uruchomiła już lawinę wątpliwości. Ekonomiści często się zastanawiają nad efektywnością obniżania stóp procentowych o 25 czy 50 pkt bazowych, które wpływają przecież na wiele stóp rynkowych i kontraktowych, a co dopiero mówić o długoterminowych stopach, których znaczenie w dużym stopniu zawęża się do rynku obligacji i części rynku nieruchomości. W jakim stopniu obniżenie rentowności 10- czy 30-letnich obligacji o kilkadziesiąt pkt bazowych za pomocą setek miliardów (i przy ryzyku efektów ubocznych, których nikt do końca nie jest w stanie przewidzieć) dolarów pomoże gospodarce? Fed ma jednak swój powód.

920 miliardów dolarów. O taką sumę od września powiększył się amerykański dług publiczny i ta liczba wyjaśnia wiele w kontekście działań banku centralnego. Do  momentu wybuchu kryzysu finansowego, potrzeby pożyczkowe amerykańskiego budżetu były na tyle umiarkowane,?że finansowanie ich?za pomocą tradycyjnych serii obligacji 2-, 5-, 10- i 30-letnich, nie stanowiło żadnego problemu. Co więcej, zdecydowana większość potrzeb była finansowana na tzw. krótkim końcu, gdzie rentowność (a zatem koszt obsługi długu) są z reguły niższe. Jeszcze w I kwartale 2008 roku 70 proc. emitowanych obligacji (nie licząc bonów) miała zapadalność do pięciu lat. W momencie gdy deficyt wzrósł w sposób skokowy, amerykański Departament Skarbu musiał wykonać dodatkową pracę, aby umieścić na rynku znacznie większą ilość obligacji. Inwencja polegała na wprowadzeniu nowych serii – 3- i 7-letnich oraz na przerzuceniu większej liczby emisji na dłuższy koniec krzywej (tj. powyżej pięciu lat). W I kwartale ubiegłego roku udział obligacji dłuższych niż pięć lat wzrósł do 42,6 proc., a w zakończonym kwartale do 43,4 proc. Takie „wzbogacenie" oferty umożliwia na razie bezproblemowe finansowanie ogromnego amerykańskiego deficytu. Ale to kosztuje.

Tu dochodzimy do sedna  sprawy. W lipcu ubiegłego roku (zanim Fed ujawnił pomysł na operację twist) różnica pomiędzy oprocentowaniem 30- i 2-letnich obligacji wynosiła niemal 400 pkt bazowych, pomiędzy 10- a 2-latkami było to około 270 pkt bazowych. Obecnie jest to odpowiednio 245 i 135 pkt bazowych. Mając na uwadze, że w I kwartale tego roku amerykański rząd na długim końcu sfinansował potrzeby na kwotę 244 mld USD, oszczędność dla budżetu wyniosła około 3,5 mld USD. W skali roku otrzymujemy już zatem pokaźną sumę. Naturalnie na rentowność obligacji wpływa wiele czynników i wiele z nich akcji Fed sprzyjało, nie da się jednak ukryć, że działania banku centralnego bardzo sprzyjają administracji rządowej. Mało tego, szef Fedu mówi otwarcie o tym, że rząd nie powinien teraz redukować zbyt szybko deficytu, aby nie zdusić i tak anemicznego ożywienia. Intencje Bernankego są zatem jasne i kolejny twist to zapewne wersja minimum tego, co zrobi Fed. Pytania o rolę i niezależność banku centralnego pozostają.