Trudno zatem o lepszą rekomendację – być może jesteśmy świadkami powolnego wychodzenia z kryzysu branży naftowej.

W kontraktach na ropę typu Brent trzeba było zapłacić w piątek blisko 41 USD za baryłkę, z kolei cena notowanej w Nowym Jorku WTI zbliżała się do 39 USD za baryłkę.

Po raz ostatni tak wysoko surowiec ten notowany był w grudniu. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy były informacje z USA. Tamtejszy Departament Energii podał, że zużycie benzyny w ciągu ostatnich czterech tygodni było najwyższe od września, a dzienny popyt przekraczał 9,3 mln baryłek. Jeżeli zestawimy wzrost popytu z malejącą produkcją ropy naftowej w USA, najniższą od listopada 2014 r., to okaże się, że ostatnie zwyżki cen są w pełni uzasadnione.

Wydaje się, że ropa na stałe odbiła się od styczniowych dołków. Od tamtego momentu ceny surowca wzrosły o około połowę. Ruchowi w górę sprzyjają nie tylko ostatnie dane z USA, ale także spekulacje co do możliwości zamrożenia poziomu wydobycia czarnego złota w krajach zrzeszonych w OPEC. Niedawno minister energetyki Rosji (która nie należy do OPEC) poinformował, że decyzja o stabilizacji wydobycia ropy została już poparta przez 15 państw, które łącznie wydobywają blisko trzy czwarte surowca na świecie. Jeśli na najbliższym spotkaniu naftowych liderów dojdzie do decyzji w sprawie górnych limitów produkcji ropy, to odbicie na rynku może przybrać na sile.