Jeszcze jesienią zeszłego na czele największych giełdowych spółek wchodzących w skład WIG20 i mWIG40 była tylko jedna kobieta. To Karina Wściubiak-Hankó, szefowa Alchemii. Od kilku tygodni udział kobiet we władzach giełdowych potentatów wzrósł. To zasługa dwóch kobiet, które stanęły na czele czołowych banków: Małgorzaty Kołakowskiej, która została prezesem ING BSK, i Alicji Kornasiewicz, nowej szefowej Pekao.
Mimo tej statystycznej zmiany nadal trudno mówić o znaczącym wpływie kobiet na biznes największych giełdowych firm. Według danych z września 2009 r. na 273 członków zarządów 60 największych spółek giełdowych było tylko 16 kobiet. – Zamykanie się zarządów w męskim gronie jest mniej efektywne z punktu widzenia wyników ekonomicznych spółek. Jest to bowiem strata wynikająca z niewykorzystania kapitału intelektualnego i potencjału motywacyjnego kobiet oraz korzyści, które w biznesie daje różnorodność – twierdzi Lidia Adamska z zarządu GPW.
Odstajemy też od unijnej średniej. Według danych Komisji Europejskiej średnia wśród władz największych giełdowych firm w całej Unii wynosiła 11 proc. pod koniec 2008 r. (zawyżały ją kraje skandynawskie, na czele z Norwegią).
Teraz, po kryzysie finansowym, za który obarczano ryzykanctwo „męskich” zarządów dużych instytucji finansowych, można się spodziewać, że udział kobiet we władzach spółek będzie rósł. Tym bardziej że kolejne kraje wprowadzają odpowiednie regulacje prawne. W Norwegii od 2008 r. we wszystkich dużych firmach istnieje obowiązek 40-proc. udziału kobiet w zarządach.
W styczniu 40-proc. parytet w radach nadzorczych giełdowych i państwowych firm wprowadziła też Francja (firmy mają sześć lat na jego osiągnięcie). W 2015 r. podobne regulacje mają wejść w życie w Hiszpanii. Z kolei w Finlandii od początku tego roku obowiązuje przepis, zgodnie z którym każda publiczna spółka będzie musiała mieć w zarządzie co najmniej jedną kobietę. Lidia Adamska z rezerwą ocenia pomysły na parytety w spółkach publicznych.