Jak wynika z wyliczeń Amerykańskiego Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych, spośród 64 popularnych strategii inwestycyjnych jedną z najmniej skutecznych w ostatnich kilkunastu latach była znana strategia dywidendowa „Dogs of the Dow". Pan jednak jest zwolennikiem inwestycji w spółki dywidendowe...
To, że ta strategia daje słabe wyniki, w ogóle mnie nie dziwi. Zaleca ona kupowanie akcji o wysokiej stopie dywidendy. Ale wysoka stopa dywidendy może być bardzo złym wskaźnikiem. Przykładem jest amerykańska spółka Thornburg Mortgage. W trakcie kryzysu jej akcje zostały mocno przecenione, a w efekcie zadeklarowana przez nią wysokość dywidendy sięgnęła 25 proc. wartości akcji. To bardzo wysoka stopa dywidendy. Ale Thonburg Mortgage zbankrutowała. W ramach „Dogs of the Dow" często kupuje się spółki, w których wysoka stopa dywidendy odzwierciedla jedynie niski kurs akcji. A takie walory radzą sobie dobrze tylko w okresach długotrwałej hossy, nie sprawdzają się jednak w czasie trendu spadkowego lub bocznego.
Jakie spółki ma więc pan na myśli, mówiąc o spółkach dywidendowych?
Znacznie ważniejsze od stopy dywidendy jest tempo wzrostu nominalnej wartości dywidendy. Trzeba brać pod uwagę tylko takie spółki, które są w stanie regularnie powiększać dywidendę.
Czy to oznacza, że zaleca pan inwestowanie w akcje „dywidendowych arystokratów", w USA skupionych w indeksie S&P 500 Dividend Aristocrats, w Europie w S&P 350 Dividend Aristocrats? Te indeksy obejmują właśnie akcje firm, które od wielu lat systematycznie podnoszą dywidendę (warszawski WIGDiv ma nieco inną konstrukcję).