Unia walutowa niesie ze sobą wiele korzyści. Eliminacja wahań kursów walutowych, niższe koszty finansowe dla przedsiębiorstw czy nawet łatwiejsze życie dla turystów – to najchętniej wymieniane. Unia monetarna to jednak również koszty, z których najistotniejszy chyba to rezygnacja z własnej polityki pieniężnej. Wyrzeczenie to nie musi być bolesne, jeżeli państwa wchodzące w skład unii mieszczą się w definicji tak zwanych optymalnych obszarów walutowych.
Pisał o nich Robert Mundell, który uważany jest za ojca chrzestnego strefy euro. Oznacza to, że gospodarki poszczególnych krajów powinny mieć zsynchronizowane cykle koniunkturalne. Innymi słowy, powinny w tym samym czasie i w tym samym tempie zmierzać w podobnym kierunku. W przeciwnym razie prowadzona przez bank centralny polityka będzie niedopasowana do sytuacji w poszczególnych regionach.
Doskonałą egzemplifikację tej tezy świat mógł podziwiać całkiem niedawno, gdy EBC podnosił stopy procentowe, co mogło być słuszne w odniesieniu do pędzącej gospodarki niemieckiej, ale wobec Grecji przypominało raczej kopanie leżącego. Jeżeli jednak gospodarki wewnątrz wspólnoty nie zachowują się podobnie, zasadność unii walutowej wciąż nie jest przekreślona. Receptą na ewentualne problemy może być elastyczność w postaci sprawnych mechanizmów fiskalnych lub mobilności siły roboczej.
Weźmy przykład Stanów Zjednoczonych. Jeżeli na skutek spadku cen ropy naftowej robotnicy w Teksasie stracą pracę, mogą spakować manatki i spróbować szczęścia nawet w Wisconsin na drugim końcu kraju, a państwo wyciągnie do nich pomocną dłoń za pieniądze z budżetu centralnego. Gdy w UE pracę tracą Grecy, na przeszkodzie w wyjeździe do Niemiec stanie choćby bariera językowa, a wsparcia z budżetu centralnego strefy euro nie dostaną z prostego powodu – taki budżet nie istnieje.
Grecja „nie komponuje się"
Gdyby próbować wskazać kraj, który nie wpisuje się idealnie w pejzaż strefy euro, Grecja jest chyba pierwszym nasuwającym się kandydatem. I właściwie nie należy się temu dziwić. Choć dziś koszty i korzyści członkostwa w strefie euro rozpatruje się w kategoriach ekonomicznych, jeszcze kilkanaście lat temu sprawa nie była taka oczywista. Gdy rodziły się struktury unii walutowej, przesłanki były głównie polityczne, a sama Grecja była do niej niemal ciągnięta za uszy. Konsekwencje tej dychotomii odbijają się dziś coraz bardziej męczącą czkawką, a ekonomiści i politycy zaczynają się zastanawiać, czy miejsce najstarszej europejskiej demokracji nie jest przypadkiem poza strefą euro.