W chwili rozpoczęcia lockdownu kraje europejskie wybierały między dwiema opcjami
Pierwszą było podniesienie zasiłku dla bezrobotnych w nadziei, że w końcu znajdą jakieś zajęcie, drugą – płacenie firmom za utrzymanie kadr przynajmniej na papierze, by zapobiec masowym zwolnieniom. Drugi pomysł wydawał się lepszym wyjściem. Ale trzeba zwrócić uwagę na różnicę między rynkami pracy – w Stanach Zjednoczonych pracownik jest chroniony znacznie gorzej niż w Europie, może stracić pracę w każdej chwili. Europejskie programy pomocowe chwilowo zapobiegły więc podniesieniu poziomu bezrobocia, natomiast w USA maju wyniosło ono 13,3 procent, co oznacza że od marca do maja przybyło w Stanach kilkadziesiąt milionów bezrobotnych.
W Europie w przyszłym roku pracę może stracić 20 procent osób objętych w tej chwili rządowymi programami. Ponieważ mówimy o ryzyku dotyczącym 9 milionów pracowników, konieczne są dodatkowe inicjatywy pomocowe, szczególnie dla sektorów najbardziej dotkniętych ograniczeniami, czyli transportu, budownictwa i hotelarstwa. Jednym z pomysłów jest skrócenie czasu pracy, które pozwoli tylko opóźnić masowe zwolnienia. Firmy pracowałyby krócej, a rządy zwracały część utraconych dochodów.
- W Europie Zachodniej zombie-jobs stanowią około 6 procent rynku pracy, który będzie się musiał przeorganizować dla zagospodarowania tego potencjału, który wykluczony z obiegu ekonomicznego zacznie się po prostu degenerować – mówi Krzysztof Sadecki, analityk biznesowy. Pojawi się tu problem, ponieważ pracownicy będą woleli pozostawać tam, gdzie ich stanowiska i dochody są chronione dotacjami, zamiast przechodzić do nowych sektorów zatrudnienia (związanych według prognoz z IT i ochroną zdrowia) i mierzyć się z nowymi okolicznościami. To z kolei będzie wymagać zmiany polityki związanej z rynkiem pracy, między innymi nacisku na podnoszenie kwalifikacji i wsparcia pośrednictwa pracy dopłatami do wynagrodzeń. Koniecznie też trzeba będzie kontynuować programy subsydiowania nowych pracowników, zwłaszcza młodych, przechodzących właśnie ze szkół do firm.
W Polsce firmy wciąż wstrzymują rekrutację pracowników, a liczba nowych ofert pracy w agencjach i urzędach spadła łącznie o 60 procent. Wynika to z przewidywania, że gdy skończy się rządowa kroplówka bezrobocie gwałtownie skoczy w górę, a zatrudnienie może stracić około miliona osób. Problem w tym, że tak naprawdę to dopiero początek możliwego kryzysu ekonomicznego. Jeśli państwo nadal będzie dopłacać przedsiębiorcom by utrzymali zatrudnienie – wzrośnie dług finansów publicznych. Jeśli przestanie, to wraz ze wzrostem bezrobocia spadnie popyt, bo przy niepewnej przyszłości gospodarstwa domowe ograniczają konsumpcję. Rozwój krajowej ekonomii zostanie zablokowany na co najmniej dwa lata, co oznacza że do poziomu sprzed pandemii zaczniemy powracać w 2023 roku.