W marcu, jak wynika z poniedziałkowych danych GUS, inflacja w Polsce zmalała do najniższego od pięciu lat poziomu 2 proc. Średnio w I kwartale wynosiła 2,8 proc., o 0,4 pkt procentowe mniej, niż Narodowy Bank Polski zakładał w marcowej projekcji. Źródłem niespodzianki jest silniejsze od oczekiwań wyhamowanie wzrostu cen żywności, ale inflacja bazowa też maleje. Czy można już powiedzieć, że inflacja została opanowana?
To, czego jesteśmy dzisiaj świadkami, to nie jest powrót inflacji do celu NBP, tylko wizyta w celu. W marcu inflacja wyznaczyła dołek, a w kolejnych miesiącach będzie się ponownie wspinała. I to nie będzie tylko skutek wycofania tarcz antyinflacyjnych – żywnościowej z początkiem kwietnia i energetycznej w dalszej części roku. Na to nałożą się jeszcze inne efekty jednorazowe. Przykładowo, po wyborach samorządowych można spodziewać się w części ośrodków miejskich wzrostu cen usług komunalnych, biletów komunikacji miejskiej, kosztów parkowania. Ale bardziej obawiam się zjawisk fundamentalnych, a nie przejściowych. Inflacja bazowa (nieobejmująca cen energii i żywności – red.) znajduje się nieznacznie poniżej 5 proc., a więc jest znacznie wyżej, niż powinna być. Tymczasem mamy do czynienia z szybkim wzrostem dochodów do dyspozycji gospodarstw domowych, nie tylko z pracy, ale też ze świadczeń. Realne dochody rosną bodajże najszybciej w tym stuleciu. Jeśli konsumenci zdecydują się jakąś porcję tych dodatkowych dochodów wydać, a uważam to za niemal pewne, będziemy mieli do czynienia z uporczywie wysoką inflacją. Będzie to efekt nieco zbyt łagodnej polityki NBP, szczególnie na początku cyklu zacieśniania polityki pieniężnej i w ub.r., gdy RPP dokonała przedwczesnych obniżek stóp procentowych w bezpośrednim związku z wyborami.
Czyli martwi pana nie tyle presja kosztowa na ceny, wynikająca z ciasnego rynku pracy, ile presja popytowa? Dostrzega pan możliwość, że ta presja kosztowa będzie – paradoksalnie – prowadziła do spadku inflacji? Wydaje się, że to właśnie obserwujemy w handlu. Firmy zmagają się ze wzrostem kosztów, ale przy opadającej inflacji nie mogą za bardzo przerzucać tych kosztów na ceny końcowe. Godzą się na spadek marż, ale żeby podtrzymać zysk netto, dążą do zwiększenia wolumenu sprzedaży. I to prowadzi do zaostrzonej konkurencji.
Wydaje mi się, że sytuacja na rynku towarów, które można z łatwością przewozić, co zmniejsza znaczenie krajowych ograniczeń podaży, jest inna niż sytuacja na rynku usług, które nie podlegają handlowi zagranicznemu. Nie da się specjalnie transportować np. usług opiekuńczych czy lekarskich. Jeśli wiemy, że pielęgniarek w wieku 50–60 lat jest cztery razy więcej niż pielęgniarek w wieku 30–40 lat, a całkowita ich liczba w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców należy w Polsce do najniższych wśród państw UE, to możemy mieć uzasadnione obawy o niedobór pielęgniarek, a także wzrost cen i spadek jakości świadczonych przez nie usług. Jeśli chcemy jakoś przeciwdziałać takim ograniczeniom podażowym, to powinniśmy koncentrować się na edukacji, żeby kształcić jak najwięcej potrzebnych specjalistów, a także na inwestycjach. Nie martwiłbym się silnym odbiciem popytu, gdyby nie to, że Polska od lat ma problem z niską stopą inwestycji. Gdyby popyt i podaż szły w parze, to mielibyśmy stabilność cen przy coraz wyższym poziomie PKB. Ale w wielu branżach deficyt inwestycji z przeszłości jest moim zdaniem strukturalną przyczyną tego, że presja inflacyjna może się utrzymywać. Bank centralny na tym powinien się koncentrować, a nie na cenach żywności.