Indeks WIG20, który jeszcze w poniedziałek wystrzelił o 3,1 proc., "demolując" wspomniane tegoroczne maksimum, wczoraj zanurkował o 2,3 proc., cofając się poniżej październikowego szczytu.
Z kolei obejmujący szeroki rynek indeks WIG stracił wczoraj "tylko" 1,8 proc., ale podobnie jak WIG20 znalazł się na nowo poniżej minimum z końca poprzedniego miesiąca.
Wygląda więc na to, że "przerabiamy" scenariusz podobny do tego sprzed trzech tygodni. Wówczas to byki po sforsowaniu poprzedniego, sierpniowego szczytu (39 185 pkt w przypadku WIG) zaskakująco szybko opadły z sił i wkrótce potem indeksy cofnęły się w głąb wielotygodniowego trendu bocznego (będącego korektą nadrzędnej tendencji wzrostowej).
Jak interpretować fakt, że zdobywanie szczytów, a później kontynuowanie zwyżki przychodzi naszemu rynkowi coraz trudniej? Pesymiści mogą sugerować, że jest to oznaka wkraczania trendu zwyżkowego w ostatnią fazę, po której musi przyjść gwałtowne przesilenie. Wydaje się jednak, że teza taka jest jednak zbyt śmiała. Bardziej odpowiednim podejściem jest trzymanie się zasady, która doskonale do tej pory się sprawdzała w tym roku. Polega ona na przywiązywaniu wagi przede wszystkim do poziomów wsparcia, a nie oporu.
W tym kontekście trudno mówić, że trend wzrostowy jest zagrożony. WIG znajduje się 6,8 proc. powyżej dołka z 3 listopada (37 391 pkt), który stanowi górną granicę szerokiej strefy wsparcia rozciągającej się aż do minimum z 2 września (35 784 pkt). Dopóki WIG nie wkroczy do tej strefy, nie ma powodu do ogłaszania alarmu, nawet mimo że kontynuacja tendencji zwyżkowej przychodzi z coraz większą trudnością.