Przypomnę, że w wyborczy wtorek w znanym profesjonalnym serwisie informacyjnym specjalna zakładka poświęcona wyborom prezydenckim w USA dumnie głosiła, iż to Hillary Clinton z 90-proc. prawdopodobieństwem będzie przyszłym gospodarzem Białego Domu. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna, ale nie przeszkadza to prorokom wszelkiej maści z nie mniejszym niż wcześniej przekonaniem głosić, jak będą wyglądały przyszłe rządy Donalda Trumpa.
Dlaczego jednak nikt nie zadaje sobie pytania, jak osoby, które we wtorek nie wiedziały, co wydarzy się dzień później, teraz już bezbłędnie zarysują trendy na najbliższe cztery lata? Podobnie sprawa wygląda z rynkiem finansowym, który wcześniej, obawiając się populistycznego prezydenta, teraz pod pewnym względem wita go z radością. Przecież podatki zostaną obniżone, a wydatki zwiększone, co oznacza spory stymulus fiskalny. Czyżby? Nie słychać głosów, że w czystej postaci bardzo ciężko będzie zrealizować taką politykę.
Ponadto jeszcze nikomu nie udało się w pełni spełnić przedwyborczych obietnic. Owszem, powinny one być wskazówką, ale szczególnie w przypadku populistów realizacja obietnic napotyka wiele przeszkód. Może to nie do końca odpowiedni przykład, ale warto pamiętać, że grecka Syriza po wygranych wyborach poszła zgoła odmienną ścieżką, niż sygnalizowała. Na to wszystko nakłada się powyborczy rynkowy chaos. Zmiany cen aktywów są bardzo dynamiczne i w większości ciężko jest racjonalnie wytłumaczyć ich skalę. O ile można się zgodzić z tezą, że przyszła polityka Trumpa będzie proinflacyjna, o tyle nie jest prawdą, że ta inflacja czai się tuż za rogiem. Gdyby tak było, to złoto by drożało, a tak nie jest. Ponadto rosnąca presja inflacyjna powinna wspierać ceny surowców oraz rynki akcji ich wytwórców, czyli kraje rozwijające się. Tak również nie jest, gdyż rynki wschodzące znalazły się pod presją z uwagi na protekcjonistyczną przedwyborczą retorykę Trumpa. W tym kontekście zaskoczeniem może jednak być poprawna postawa rynku niemieckiego, czyli głównego światowego eksportera, silnie uzależnionego nie tylko od kondycji USA, ale też od Chin, które w teorii miałyby być główny celem hipotetycznej wojny handlowej. Na dodatek ceny akcji w Szanghaju zachowywały się nie gorzej i od wyborów zdrożały o 2 proc. Wydaje się, że w dłuższym okresie takie nierzadko wzajemnie zaprzeczające się zachowanie rynków jest nie do utrzymania.