Lekka ironia zawarta w poprzednich zdaniach łączy się w nich z autoironią. Bo nie uda mi się dziś napisać niczego rozrywkowego i aurze wakacyjnej dam się ponieść, dopiero począwszy od kolejnego tygodnia. Za to tytuł dzisiejszego felietonu jest optymistyczny.
Aby zacząć, posłuchajmy tego, co słychać za kanałem La Manche. W Wielkiej Brytanii problem ma giełda i londyńskie City. A skoro City, to też Wielka Brytania, bo usługi finansowe to poważna część PKB Zjednoczonego Królestwa. Podobnie jak w Polsce, spółki niezbyt chętnie wchodzą na giełdę. Tyle tylko, że w angielskiej wersji problemu nie chodzi o to, że w ogóle nie chcą. Ba, wręcz przeciwnie, chcą, tylko że na giełdy nowojorskie. Tam jest najwięcej kapitału, inwestorów i największe otwarcie na świat. Dotyczy to przede wszystkim dużych i największych spółek wywodzących się z brytyjskiej ekonomii. Powołana przez Julię Hoggett, prezeskę London Stock Exchange, grupa robocza skupiająca ważnych ludzi z londyńskiego City myśli, co w tej sytuacji zrobić. Notabene oni tam naprawdę mają kłopot z demokracją, bo ta specjalna grupa to dziesięć osób. W Polsce tego typu inicjatywa musi liczyć od razu osób kilkadziesiąt. A i tak ktoś się obrazi, że został pominięty. W czasie panelu na Europejskim Kongresie Finansowym mówiłem, do czego moim zdaniem prowadzi nadmierny konsensualizm poprzedzający wprowadzanie rozwiązań regulacyjnych, mających usprawnić rynek kapitałowy. Nie wydaje mi się, abym w tamtym momencie panelu miał połączenie z salą, ale mogę się co do tego mylić.
Kierunek dla LSE jest prosty i już opisany w „Financial Timesie”. Giełda londyńska nie będzie się kopać z koniem. Musi natomiast przyciągać średnie i małe spółki (ostatni debiut to Raspberry, producent mikrokomputerów, kapitalizacja około 500 milionów funtów). Musi też otoczyć specjalną opieką spółki bardzo wczesnego etapu, szczególnie w branżach nowoczesnych. Niezależnie od tego, czy zaraz zadebiutują na LSE, czy zrobią to później. Trzeba je po prostu zatrzymać w Zjednoczonym Królestwie.
Brytyjczycy wykazują trochę pokory w myśleniu o przyszłości rynku giełdowego. A może po prostu i zwyczajnie – myślą? Zarazem jest w tym duże zadanie do wykonania. Jak zrobić, aby tych mniejszych spółek z branż uznawanych za najbardziej wzrostowe nie ciągnęło na NASDAQ czy NYSE?
A co słyszymy u nas, w Polsce, na co dzień? Z wielu stron utyskiwania na to, że spółki są lichej jakości albo i bez jakości jakiejkolwiek, bo małe, młode, wydmuszkowe. I że osobliwie zapełniają one rynek NewConnect. I że to śmietnik, i takie tam. Niby powinienem być do tego przyzwyczajony, bo słyszę to od lat około 17. Ostatnio jednak te określenia przeistaczają się w jakąś, powiedziałbym, nową teorię rozwoju polskiego rynku giełdowego, który rzekomo powinien surowo traktować „start-upy”. Czyli, jak się domyślam, ma to być zmiana w myśleniu polegająca na tym, że spółek wczesnego etapu nie będziemy wpuszczać na parkiet, natomiast postawimy na duże, dobrze osadzone na rynku.