Jest jeszcze walka „inflacjonistów” z „deflacjonistami”. Pierwsi wieszczą pojawienie się dużej inflacji, a drudzy – wręcz przeciwnie – obawiają się deflacji.
Przedstawicielem „deflacjonistów” jest Paul Krugman, ekonomista i noblista (2008). Twierdzi on, że rządy nie tylko nie powinny wycofywać bodźców dostarczonych gospodarkom w latach 2008/2009, ale nawet znacznie ich skalę zwiększyć. Krugman nie obawia się wzrostu inflacji. Niall Ferguson, wybitny znawca historii politycznej i gospodarczej czasów nowożytnych, ostrzega jednak, że droga zalecana przez Krugmana doprowadzić może do ataku spekulantów na Stany Zjednoczone. Lepiej nawet się nie zastanawiać, czym byłby taki atak i jak by się to skończyło.
Problemem bodźców zajął się ostatni szczyt liderów państw G20. Ustalenia były jednak niezwykle mikre. Ogłoszono sukces, czyli osiągnięcie kompromisu między drogą amerykańską („pobudzajcie gospodarki”) i europejską („tnijcie deficyty”). Kompromis między tak skrajnymi postawami jest głoszony tylko na potrzeby rynków i mediów.
Rozwinięte państwa mają do roku 2013 zmniejszyć deficyty budżetowe o połowę, do 2016 roku rozpocząć zmniejszanie zadłużenia. Jednocześnie, zgodnie z zasadą „wilk syty i owca cała”, państwa będą mogły zgodnie z własnymi potrzebami, elastycznie stosować środki pobudzające gospodarki. Poza tym G20 zobowiązało się do przedsięwzięcia „skoordynowanych akcji” mających na celu podtrzymanie ożywienia gospodarczego.
Słowa, słowa, słowa… W tak długim czasie (lata 2013–2016) wszystko się może jeszcze zdarzyć, a okres 2011–2012 będzie bardzo dla gospodarki światowej trudny. Tym bardziej trudny, że na razie zdecydowanie przeważają „niedeflacjoniści”. Europejczycy tną deficyty, twierdząc, że to do recesji i deflacji nie doprowadzi. Europejski Bank Centralny zgarnął z systemu bankowego 442 miliardy euro, które pożyczył europejskim bankom na jeden rok w ostrej fazie kryzysu.