Oczywiście nie na każdym rynku i nie przy każdym instrumencie można otwierać pozycje krótkie, czyli zyskujące przy spadku ceny. Klasycznym przykładem mogą tu być akcje notowane na warszawskiej giełdzie. Tylko na niektóre można zawrzeć kontrakt terminowy, co pozwala zarabiać na spadku kursu giełdowego akcji. Jeszcze gorzej jest z krótką sprzedażą, również umożliwiającą osiąganie zysków w trendach spadkowych. Generalnie mamy znacznie więcej możliwości pomnażania kapitału, gdy na rynku akcji odnotowujemy trend wzrostowy.
Jeśli przypatrzymy się instrumentom finansowym notowanym na światowych rynkach, to również stwierdzimy, że znacznie częściej występują takie, które przynoszą zyski w okresach dobrej koniunktury gospodarczej niż te, które drożeją w czasach dekoniunktury gospodarczej czy nawet w recesji. Trudno zresztą się dziwić temu, skoro okresy prosperity zwykle są znacznie dłuższe niż czasy trwania spowolnienia ekonomicznego czy recesji. Zapotrzebowanie na instrumenty drożejące przy rozwijającej się gospodarce w naturalny sposób przewyższa więc potrzeby uczestników „grających" na spadek koniunktury.
W wyniku tych zależności rynki, nie tylko finansowe, ukształtowały znaczną przewagę uczestników, których kapitał rośnie w okresie wzrostu gospodarczego nad tymi, którzy zyskują w okresach dekoniunktury. Oczywiście są i tacy, którzy zmieniają swoją pozycję w zależności od aktualnego trendu. Ale zdecydowanie więcej uczestników, nawet pośrednich – np. poprzez fundusze emerytalne, można znaleźć po stronie „longów" niż po stronie przeciwnej. I ten fakt od razu ustawia tych spekulujących na krótkich pozycjach w specyficznej sytuacji. Z natury rzeczy będą mieli przeciwko sobie większość osób związanych z rynkami finansowymi.
O ile na rynku pochodnych z samej konstrukcji rynku wynika równowaga między „longami" i „shortami", o tyle wśród przedstawicieli instytucji finansowych, drobnych inwestorów, a nawet polityków przedstawianie pesymistycznej wizji przyszłości, a co gorsza – zarabianie na tym pieniędzy, jest raczej źle widziane. Przecież pozycja zawodowa, społeczna i kondycja finansowa tej większości są mocno powiązane ze wzrostem gospodarki, a co za tym idzie – z drożejącą większością notowanych instrumentów finansowych.
Podobnie sytuacja wygląda w odniesieniu do funduszy inwestycyjnych. Zdecydowana większość z nich przynosi zyski, gdy rośnie PKB i inne wskaźniki siły gospodarki. A jeśli nawet mogą zarobić na spadku inflacji towarzyszącemu hamowaniu rozwoju gospodarczego, to zyski dla TFI kształtują się znacznie słabiej niż w okresach prosperity. Klasycznym przykładem może być rok 2012 dla sektora polskich funduszy inwestycyjnych. Aktywa funduszy sięgnęły w ubiegłym roku poziomów szczytu sprzed kryzysu 2008/2009, odnotowaliśmy fantastyczną hossę na rynku naszych obligacji skarbowych, a zyski sektora były najniższe od 7 lat. Jest to wręcz kliniczny dowód tezy, że dla zysków TFI kluczowy jest nie wzrost WIG, nie spadki rentowności obligacji, ale napływ kapitałów do funduszy o bardziej ryzykownym profilu. A taki napływ ma miejsce wtedy, gdy gospodarka przyspiesza, bezrobocie przestaje straszyć, a płace systematycznie rosną w tempie znacznie przekraczającym inflację.