Nie chodzi mi o kwoty odkładane na przyszłość przez gospodarstwa domowe, a przez „określone środowiska" nie rozumiem osób uzależnionych od kart kredytowych. Chodzi mi o proces racjonalizacji finansów publicznych, jaki dokonuje się lub powinien się dokonywać, w wielu krajach Unii Europejskiej. Owe środowiska zaś to przede wszystkim politycy i niektórzy ekonomiści.
Gdy w 2009 roku zaczęły rozsypywać się budżety wielu krajów, po tym, jak podjęły one próbę walki z recesją zaimportowaną wraz z kryzysem zza oceanu, politycy zmuszeni byli do dokonania trudnego wyboru: kontynuować ekspansję fiskalną czy też narazić się na gniew wyborców, którzy nawykli oskarżać rząd o wszelkie negatywne zjawiska gospodarcze. Podjęcie decyzji ułatwiły im rynki finansowe, które z niemałym wysiłkiem intelektualnym dostrzegły zależność między poziomem deficytu, relacją długu publicznego do PKB i zdolnością kraju do pokrywania swoich zobowiązań.
Tu pozwolę sobie na małą, autopromocyjną dygresję. Przez długie lata powtarzałem, że nie do końca wierzę w kompetencje londyńskich bankierów, a to z tego powodu, że z taką łatwością pożyczali pieniądze ludowym władzom PRL, podczas gdy każdy Polak wiedział, że tych pieniędzy nie oddamy. Oddaliśmy, ale już w innym ustroju, przy okazji pożyczając wielokrotnie więcej. Okazało się, że skłonność do pożyczania przyszłym bankrutom zakorzeniona jest w genach osób zaludniających londyńskie City czy może raczej wyssały ją z mlekiem matki. Nie jest to moja ryzykowna teza, ale poparty badaniami fakt naukowy – zainteresowanych odsyłam do Reinhart i Rogoffa, „This time is different".
Postawione pod ścianą rządy musiały wybierać: polityka wyrzeczeń albo niekontrolowany wzrost kosztów obsługi zadłużenia, aż do zaniku popytu na dany dług rządowy włącznie. Tę ostatnią opcję przećwiczyły kraje, które pierwsze straciły wypłacalność: Irlandia, Portugalia czy przysłowiowa już Grecja. W tle odbywały się prace różnych ciał Unii Europejskiej mające na celu uporządkowanie tego bałaganu. Ani obietnice unii fiskalnej, ani fundusze pomocowe nie były jednak w stanie skłonić inwestorów do zgody na niższe rentowności obligacji skarbowych. Oliwy do ognia dolały agencje ratingowe, które ocknęły się w końcu i zaczęły bardziej sceptycznie oceniać wiarygodność kilku rządów. Naraziły się przy okazji na szereg procesów sądowych oraz akcji legislacyjnych mających je utemperować. W tym czasie głośniej o potrzebie znalezienia alternatywy dla polityki oszczędności mówił tylko nowy prezydent Francji, François Hollande, który musiał powiedzieć „B" po tym, co naobiecywał w kampanii wyborczej. Sprzyjała mu niezła pozycja jego kraju na rynku obligacji związana z przyzwoitą (relatywnie) kondycją gospodarki i najwyższym możliwym ratingiem wiarygodności kredytowej. Spotkał się z silną opozycją Angeli Merkel oraz skrytą aprobatą wielu innych rządów krajów Unii Europejskiej. Jak to się mówi, kropla drąży kamień.
Nie trzeba jednak było długo czekać na przełom. Tamę wysadził w powietrze Mario Draghi, deklarując rok temu, że Europejski Bank Centralny nie dopuści do nadmiernego wzrostu rentowności obligacji w strefie euro. Mówi się, że gdy kot śpi, myszy harcują. „Supermario" autorytetem banku centralnego rozbroił rynki finansowe jako nadzorcę i egzekutora polityki oszczędności. Można powiedzieć, że poszczuł kota z cytowanego wyżej powiedzenia złośliwym rottweilerem.