W bieżącym tygodniu świętujemy awans polskiej giełdy do grona rynków rozwiniętych. Wchodzi w życie decyzja FTSE Russell uznająca nas za jeden z 25 najlepszych rynków świata. Warto się zastanowić, jak ta zmiana wpłynie na polską gospodarkę, inwestorów, emitentów i instytucje infrastrukturalne. Pozornie problem ten wydaje się wydumany – wszak awans zawsze postrzegamy jako coś jednoznacznie pozytywnego. Należy jednak wziąć pod uwagę przynajmniej trzy czynniki, które mogą spowodować, iż niekoniecznie musimy się cieszyć.
Pierwszym z tych czynników jest konieczność weryfikacji, czy aby na pewno jesteśmy rynkiem rozwiniętym. Co takiego ostatnio się wydarzyło, że zostaliśmy tak docenieni? Zacznijmy od kwestii najbardziej wymiernych – wszystkie wielkości charakteryzujące giełdy (liczba emitentów, kapitalizacja, indeksy, obroty) w ostatnim roku spadają. Czy miały miejsce jakieś spektakularne sukcesy? Najważniejsze wydarzenie rynkowe to bankructwo debiutanta giełdowego pociągające za sobą innych. Wzrost zaufania inwestorów? Sankcje – nawet w przypadkach szczególnie bulwersujących inwestorów – mają raczej charakter archeologiczny. Czy może inne rynki rozwinięte jeszcze bardziej spadają? Nie – tam jest wzrost.
Skąd zatem decyzja o promocji do grona najbardziej rozwiniętych rynków świata? Otóż została ona podjęta rok temu, po fali wzrostu (lipiec 2016–wrzesień 2017) mogącego dawać nadzieję, iż wcześniejsze spadki (maj 2015–lipiec 2016) były anomalią, która nie powinna wpływać na analizę wieloletnich statystyk. Na rynku finansowym mamy tendencję do prognozowania trendów na podstawie danych historycznych. Jeśli zatem od wielu lat rynek w miarę systematycznie rósł, to należy oczekiwać, iż będzie tak dalej, a zatem zasadne wydaje się dokonanie stosownej modyfikacji w przypisaniu nas do wyższego koszyka. Jeśli jednak decyzja ta była przedwczesna, to może rodzić wiele negatywnych konsekwencji, o czym szerzej poniżej.
Drugi czynnik ryzyka dotyczy oczekiwanej reakcji inwestorów na przeprowadzoną zmianę formalną. Część z nich zmuszona regulacjami wewnętrznymi dokona (lub już dokonała) zmiany w strukturze swoich portfeli. Jeśli zarządzający aktywami zobowiązany jest do lokowania środków na rynkach zaawansowanych (advanced emerging), do których dotychczas należała warszawska giełda, to musi polskie akcje sprzedać. Jeśli natomiast ktoś zarządza pieniędzmi na rynkach rozwiniętych (developed), to powinien kupować akcje notowane na naszym rynku. Kłopot jednak w tym, że nie jesteśmy w stanie oszacować, czy przepływ kapitału netto będzie dodatni czy ujemny. Wprawdzie wartość pieniędzy lokowanych na rynkach rozwiniętych jest wielokrotnie wyższa niż na rynkach zaawansowanych, ale jednocześnie udział rynku polskiego w tym nowym, większym, worku pieniędzy będzie wielokrotnie niższy i nie mamy dość danych, aby to precyzyjnie policzyć.
Jest to tym bardziej skomplikowane, że nie wszystkie opiniotwórcze instytucje zaliczają nas do rynków rozwiniętych, a ponadto nie wszyscy inwestorzy uważają te klasyfikacje za bezwzględnie wiążące. Ponadto udziały przypisane do poszczególnych rynków nie są jednoznacznie określone. Będą one uzależnione od tego, co zarządzający muszą i czego chcą. Muszą (z różnych względów) inwestować część aktywów na każdym z przypisanych im rynków, ale ta część może być mniejsza lub większa, w zależności od ich oceny sytuacji. I tu przechodzimy do trzeciego (i chyba najważniejszego) czynnika, a mianowicie konieczności konkurowania na zupełnie nowym poziomie. Dotychczas byliśmy jednym z 11 rynków, wśród których były takie kraje regionu, jak: Czechy, Węgry, Grecja, Turcja. Teraz będziemy jednym z 25 rynków, a najłatwiej (choć dość trudno) będzie nawiązać walkę z takimi rynkami, jak: Austria, Dania, Finlandia, Irlandia. Musimy mieć jednak świadomość, że w tym samym koszyku są też Niemcy, Francja oraz największe giełdy światowe.