Odpowiedź rządów na wywołany koronawirusem kryzys jest w ogólnym przeświadczeniu niezbędna, ale jednocześnie bardzo kosztowna. Efektem będą rekordowe wartości długu publicznego. Wyższy dług wymagać będzie wyższych podatków. Ale czy na pewno? A może podatków nie potrzebujemy już wcale?
Nie lubimy podatków. Oczywiście są one niezbędne do sprawnego funkcjonowania społeczeństwa. Większość z nas godzi się też, że pewna forma redystrybucji dochodu jest niezbędna i na dłuższą metę korzystna dla społeczeństwa. Jednak już zazwyczaj podział obciążeń podatkowych cieszy się mniejszą jednomyślnością. Ze względu na asymetryczny rozkład dochodów w społeczeństwie panuje tendencja do relatywnie wyższego opodatkowania osób o najwyższych dochodach (ewentualnie najwyższym majątku), a jedynie skala tej tendencji jest różna w zależności od kraju. Ponieważ koszty wsparcia sponiewieranych restrykcjami gospodarek są bardzo wysokie, wydawałoby się, że w demokratycznym systemie najbardziej dołożą się najlepiej sytuowani, a szczególnym wsparciem otoczeni zostaną najsłabsi. Może stać się jednak zupełnie na odwrót.
We Włoszech, gdzie relacja długu do PKB już na koniec minionego roku była bliska 135 proc., w tym roku może zbliżyć się do 160 proc. W USA relacja ta znacząco przekroczy 100 proc., podobnie jak we Francji. Japonia jest w ogóle ekstremalnym przypadkiem, który skłonił mnie do zaproponowania kontrowersyjnego tytułu dla tego felietonu. W tym roku deficyt finansów publicznych ma być wyższy niż wpływy podatkowe. Proszę dokładnie przeczytać to zdanie, wydatki ponaddwukrotnie przekroczą wpływy podatkowe, i to w kraju, który od lat notuje chroniczny deficyt! Jak to w ogóle jest możliwe? Odpowiedź jest tak prosta, jak i niepokojąca: z pomocą przychodzi bank centralny.
Podczas niedawnego wywiadu prezes Fedu Jerome Powell przyznał rozbrajająco, że tak, bank centralny drukuje pieniądz, tylko nie w formie fizycznej, ale elektronicznej. Rozsypał tym samym ciężko budowaną narrację, że to nie żaden dodruk, ale polityka ilościowa nastawiona na „wzmocnienie mechanizmu transmisji niskich stóp procentowych". Dodatkowo, bankierzy centralni zapewniają ostatnio często, że w zasadzie nie ma żadnych limitów dla takich programów. Tworzą tym samym iluzję nieskończonych zasobów, z których można do woli korzystać. Skoro bowiem bank centralny może dołożyć dowolną ilość pieniądza i uchronić nas przed każdym kryzysem i recesją, po co wprowadzać niepopularne reformy?
Żeby było jasne, rola banku centralnego jako pożyczkodawcy ostatniej szansy jest bardzo ważna. W zasadzie po to banki centralne powstały i również w obliczu kryzysu wywołanego koronawirusem niedopuszczenie do załamania się systemu finansowego pozwoli uniknąć globalnej gospodarce dewastujących strat. Niestety, ostatnia dekada pokazała, że z raz wprowadzonych narzędzi bardzo trudno się wycofać i można mieć obawy, że tym razem będzie podobnie. Oczywiście banki centralne, skupując gigantyczne ilości rządowego długu, nie korzystają z żadnych magicznych zasobów. Jeśli powiększanie bilansu ma charakter trwały, a tak najprawdopodobniej będzie, stanowi redystrybucję majątku i to bardzo skuteczną, ponieważ ogromna część społeczeństwa nie jest jej nawet świadoma. Kierunek tej redystrybucji również nie jest łatwy do odczytania. Ponieważ rządy pożyczają za bezcen (a czasem wręcz po ujemnych stopach procentowych), oczywistymi przegranymi są posiadacze oszczędności, których realna wartość topnieje – czyli głównie klasa średnia. Najzamożniejsza część społeczeństwa zwykle posiada aktywa, które relatywnie dobrze przechowują wartość. Beneficjent końcowy zależy od polityki państwa – mogą to być osoby najmniej zamożne, ale również te najbardziej, jeśli duża część pomocy kierowana jest do nich. W pewnym uproszczeniu można przyjąć, że w warunkach niskiej inflacji (czyli tak jak w Europie i USA przez ostatnich dziesięć lat) redystrybucja następowała od klasy średniej, zaś w przypadku wysokiej inflacji najbardziej poszkodowane będą osoby najmniej zamożne.