Jedną z podstawowych cech rynków finansowych jest to, że za każdą decyzją stoi ryzyko, którego zdefiniowanie ex post ma szczególne znaczenie dla efektów ex ante. Zarówno prognozy krótkoterminowe, jak i długoterminowe zawierają w sobie zmienne o cechach autoregresji, a wpływ sezonowości oraz dezaktualizacja procesu estymacji parametrów wraz z upływem czasu ma kluczowe znaczenie w skuteczności dokonywanych analiz, osądów czy podejmowanych decyzji. Imając się prognozowania przyszłych ruchów cen akcji, walut, obligacji czy też indeksów giełdowych, warunkiem koniecznym skutecznej predykcji jest określenie wysokości ryzyka, jakie należy zaakceptować, aby mieć pełen obraz sytuacji, w jakiej można się wkrótce znaleźć. Antycypując przyszłość, należy być przygotowanym na argument, który – mówiąc kolokwialnie – brzmi: Widziały gały, co brały.
Na rynkach finansowych nie istnieje coś takiego jak bezpieczeństwo, pewność czy też gra o zerowym ryzyku bez ponoszenia żadnych nakładów czasu, kapitału i innych kosztów.
Sam proces założenia rachunku inwestycyjnego wymaga wyrzeczenia się kilku kwadransów ulubionego serialu, jednego z piętnastu właśnie śledzonych na smartfonie. Wykonanie przelewu na cele inwestycyjne to także utrata kolejnych cennych sekund z życia folowersa filmowych premier, jakimi potrafi raczyć każdego dnia netflixowy złodziej czasu. Dokonując transferu gotówki w stronę oceanu niepewności, jaki roztacza się przed każdym graczem giełdowym, ponosi się tzw. koszty alternatywne naszych decyzji i bynajmniej nie chodzi tu o prowizję za przelew, opłatę za posiadanie konta czy też cenę przewalutowania. Mowa o rezygnacji z innych form zarabiania pieniążków, jak kupno porzuconych szkiców znanych malarzy czy też wyrzeczenia się nowej pary butów bądź przełożenia w czasie momentu spotkania z właśnie co dojrzałym single barrelsem 18Y. Z bardziej przyziemnych problemów często przekładany jest moment kupna nowego samochodu (ku uciesze sąsiada), powtórzenia remontu zacierającego wszelkie ślady covidowej sielanki spędzonej w gronie najbliższych czy też powstrzymania się przed wakacjami życia zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Wszystko to dzieje się w szczytnym celu, jakim jest pomnożenie majątku na giełdzie. Szybko, tanio i pewnie – taka przecież ostatnio panuje opinia w kręgach społecznościowych.
Wirtualnych doradców o ugruntowanej pozycji na forach internetowych jest więcej niż samych inwestorów, których własną piersią zdołała wykarmić matka giełda znad Wisły, a ich doświadczenie w inwestowaniu na GPW możliwe, że wynosi grubo ponad 30 lat. Średnie wartości dokonywanych przez nich transakcji każdego dnia rzekomo idą w grube miliony, a ograniczone możliwości polskiego rynku kapitałowego uniemożliwiają im dalsze pomnażanie kapitału, przez co mając na karku nieco ponad dwie czy trzy dekady od momentu swego poczęcia, zmuszeni są do otrzymania statusu rentiera. Wprawdzie na rynku analitycznym czy szkoleniowym wielu jest cenionych zawodników, których wykładów miałem przyjemność posłuchać, a blogi śledzić, to jednak lwia część „porad" streamowana prosto w chłonne umysły covidowego pokolenia inwestorów wydaje się być niedźwiedzią przysługą.
Dzieci hossy, na których poczęcie nie miał wpływu żaden program z plusem na przedzie, dołączyły do starej gwardii wyjadaczy akcji, która od 2015 r. walczyła z niekorzystnym trendem. Wprawione w boju szczupaki, bo tak należałoby określić wszystkich tych, którzy w ostatnich latach płynęli pod prąd tendencjom panującym nad Wisłą, zostały onieśmielone i zawstydzone przez nowy narybek. Stopy zwrotu idące w dziesiątki, setki czy też tysiące procent wyznaczyły standardy dla świeżaków, dla których element ryzyka wydaje się przestał istnieć w podejmowaniu decyzji. Proces kupowania akcji przypominał nieco zbieranie naklejek w supermarketach, gdzie wielopaki gwarantowały uzbieranie całej kolekcji, no i przy kasie dawały poczucie satysfakcji oczywiście.