Skarb Państwa jako superakcjonariusz wiecznie żywy

Problem z państwem na parkiecie zdaje się być wpisany w DNA polskiego rynku kapitałowego.

Publikacja: 03.11.2021 05:00

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Foto: materiały prasowe

Przez trzy dekady transformacji gospodarczej rządy zmieniały się od lewa do prawa, lecz jedna rzecz na rynku kapitałowym pozostawała niezmienna: uprzywilejowana pozycja Skarbu Państwa, który regulacyjnie działa tak, aby zabezpieczać swoje interesy właścicielskie. A jako właściciel stawia się w roli superakcjonariusza, który może więcej niż inni inwestorzy, traktowani jak druga kategoria.

Najnowszym tego przykładem jest procedowana ustawa o zmianie niektórych ustaw w związku z zapewnieniem rozwoju rynku finansowego oraz ochrony inwestorów na tym rynku. Proponowane są przepisy dotyczące obowiązku ogłaszania wezwania na wszystkie pozostałe akcje po przekroczeniu progu 50 proc. ogólnej liczby głosów. Jeśli jednak nastąpiłoby to w wyniku dziedziczenia lub innego zdarzenia prawnego niż nabycie lub pośrednie nabycie akcji, to akurat w wypadku Skarbu Państwa taki obowiązek ogłoszenia wezwania zaistniałby tylko w wypadku, gdyby po przekroczeniu 50 proc. udział uległ dalszemu zwiększeniu. Jeśli zatem Skarb Państwa przekroczy próg i nic więcej nie dokupi, to nie musi nic robić. Gdyby jednak na jego miejscu znalazł się każdy inny inwestor, miałby w takiej sytuacji obowiązek ogłoszenia wezwania. To klasyczny przykład, jak państwo, występując w podwójnej roli: regulatora i właściciela, zabezpiecza swoje interesy. Dodajmy, kosztem innych.

Oczywiście w tym wypadku rodzi się także pytanie, po co zaplanowanie dla państwa takiej furtki. Można postawić hipotezę, że to prawne przygotowanie pod skutki likwidacji OFE i przejęcie ich ogromnych aktywów w postaci akcji spółek publicznych. Obecnie projekt zmian w OFE, po dwóch nieudanych podejściach, jest w politycznym zawieszeniu i nie wiadomo, czy ostatecznie przyjęty zostanie „stary" model, polegający na przeniesieniu aktywów na prywatne konta IKE, a kto tego nie zechce – do ZUS, czy też – co jest znacznie groźniejsze dla rynku kapitałowego – nastąpi nacjonalizacja funduszy, np. w roku 2023 (w przyszłorocznym budżecie kwestii OFE nie uwzględniono, oficjalnie z powodu konieczności dopasowania do zmian podatkowych związanych z Polskim Ładem). W tym drugim, dodajmy: czarnym, scenariuszu nastąpiłaby hurtowa nacjonalizacja wielu spółek z mocy prawa, co – idąc tropem proponowanych przepisów – wyłączałoby obowiązek Skarbu Państwa ogłaszania wezwania w wypadku przekroczenia progu 50 proc. To oczywiście jedynie hipoteza, ale jeśli pojawiają się tego typu wyjątkowe propozycje legislacyjne, to warto się zastanowić nad ich motywacjami. Wszak przewidujący regulator – i w jednej osobie właściciel – zabezpieczy sobie prawnie grunt, aby potem wszystko poszło jak po maśle i nie trzeba było uchwalać czegoś pilnie na kolanie.

W praktyce skutkiem tego byłaby możliwość przejęcia całkowitej kontroli nad spółkami bez wydawania pieniędzy na skup pozostałych akcji. Swoją drogą ciekawe, jak to się ma do widniejącej w nazwie ustawy „ochrony inwestorów", bo przecież pozostali akcjonariusze mniejszościowi stracą możliwość odsprzedania akcji w firmie, w której akurat nie będą chcieli przebywać z dominującym państwowym właścicielem, którego cele w zarządzaniu, jak często uczy nas doświadczenie, mogą być w pierwszej kolejności polityczne, a w drugiej – ekonomiczne. Czy tak się stanie, dopiero się przekonamy. Ale skoro tworzy się przepisy o takim, a nie innym brzmieniu, będące na rękę państwu, to przecież po coś się je tworzy.

Historia stawiania się przez Skarb Państwa ponad innych inwestorów, czy to regulacyjnie, czy właścicielsko, jest długa jak historia naszego rynku kapitałowego. W tym miejscu warto przypomnieć, że choć GPW powstała z politycznej woli państwa, które było początkowo blisko 100-proc. jej właścicielem, to w zamyśle miała zostać całkowicie sprywatyzowana jeszcze w latach 90. zeszłego wieku. Jej akcjonariuszami miały zostać domy maklerskie, tworząc coś na kształt spółdzielni brokerów. Jednak państwo do dziś nie tylko nie zrezygnowało z władzy właścicielskiej nad platformą obrotu, ale przed jej częściową prywatyzacją, która okazała się kolosalnym sukcesem dla kasy państwa, tak zmieniono statut spółki, aby nawet mając poniżej 50 proc. akcji, faktycznie utrzymać nad nią kontrolę dzięki uprzywilejowaniu państwowych akcji co do głosu. To tylko jeden z przykładów polityki „zjeść ciastko i mieć ciastko", jaką niezmiennie od lat prowadzi Skarb Państwa (w tym wypadku akurat za – przynajmniej teoretycznie – liberalnych rządów PO–PSL).

Problem z państwem na parkiecie zdaje się być wpisany w DNA polskiego rynku kapitałowego. Nie było woli politycznej, aby go rozwiązać w okresie, gdy słowo „prywatyzacja" nie było jeszcze wyklęte ze słownika języka polskiego. Nie ma i teraz. Tym bardziej że w gospodarce mamy obecnie polityczny zachwyt nad etatyzmem i rozciąganie własności państwowej, gdzie tylko się da. Państwo nie tylko „repolonizuje" spółki sprzedane kiedyś w prywatne ręce (najczęściej zagraniczne), lecz sięga także po firmy „prywatne od zawsze", których założycielom i współwłaścicielom nie śniło się nawet, że kiedyś mogą zostać znacjonalizowani, choćby częściowo. Dlatego tak istotne jest, co stanie się z akcjami spółek w posiadaniu OFE. Superakcjonariusz Skarb Państwa, gdy raz pojawi się w ich akcjonariatach, to raczej trudno się spodziewać, że z nich wyjdzie. No, chyba że odsprzeda przejęte udziały kontrolowanym przez siebie spółkom państwowym. Tyle że nie będzie to żadna prywatyzacja, tylko przeniesienie własności niejako w państwowej rodzinie. Do tej pory nieśmiałe przewidywania, że państwo może zrobić właścicielsko choć jeden krok wstecz z przejmowanymi spółkami, się nie sprawdzają. A pisanie pod swoje interesy nowych regulacji jest dowodem raczej na chęć przejmowania i utrzymywania kontroli nad firmami tanim kosztem.

Traktowanie Skarbu Państwa jako uprzywilejowanego akcjonariusza od początku istnienia rynku kapitałowego idzie w parze z niczym nieuzasadnionym poczuciem polityków, że powinni być specjalnie traktowani przez nadzór finansowy czy wymiar sprawiedliwości. Warto przypomnieć w tym kontekście nie tylko słynne polityczne „chlapnięcia" w sprawach wpływających na kursy giełdowe, np. za czasów PO–PSL, ale także bardzo pouczającą historię z początku lat 90. zeszłego wieku. Krótko po słynnej prywatyzacji Banku Śląskiego, na początku 1994 r., już po debiucie giełdowym, minister finansów sprzedał na giełdzie ponad 2 proc. akcji banku. Nie przekazał jednak, a miał taki prawny obowiązek, informacji o zbyciu tak dużego pakietu. Ileż trzeba było mieć odwagi cywilnej i zawodowej, aby – jak kierownictwo Komisji Papierów Wartościowych (KPW) – złożyć wtedy do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. „No cóż, minister jest takim samym uczestnikiem obrotu giełdowego jak inni. Niestety, nie wszyscy podzielali taki pogląd i miałem różne telefony..." – wspomina Jacek Socha, w 1994 r. dyrektor Biura Inspekcji w Urzędzie Komisji i późniejszy przewodniczący KPW (zastąpił na tym stanowisku jej twórcę Lesława A. Pagę), w książce „Regulowany rynek kapitałowy w Polsce. Początki".

Felietony
Ile odliczać?
Felietony
Zbieranie danych do ESRS-ów
Felietony
Nowa epoka w prospektach?
Felietony
Altcoiny – między potencjałem a ryzykiem
Felietony
Dyskretny urok samotności
Felietony
LSME – duże wyzwanie dla małych spółek