I nie ma tam problemów z OZE, jak choćby w Polsce?
Są, choćby długi okres oczekiwania na warunki przyłączenia do sieci. Dlatego tym większą wartość reprezentuje wspomniana transakcja Polenergii. Operatorzy sieci w Rumuni stopniowo weryfikują firmy, które uzyskały warunki, ale nie realizują inwestycji, więc czas oczekiwania niebawem może się skracać. Ta kwestia jest widoczna także w innych krajach europejskich. Współkierując 170-osobowym zespołem energetycznym Dentonsa w Europie, staram się mieć szerszą, międzynarodową perspektywę na kontekst regulacyjny całego rynku. Oczywiście Polska i Niemcy są mi najbliższe, ale w ramach zintegrowanej praktyki energetycznej szukamy w Dentonsie kompleksowych rozwiązań dla klientów w całej Europie.
Skoro mowa o szukaniu rozwiązań – jak powinno wyglądać od zera przygotowanie nowej ustawy wiatrakowej, aby uwzględniać interesy społeczne i firm?
Przy pracy nad taką ustawą musimy wziąć pod uwagę kilka czynników. Mamy europejskie normy hałasu. Drugi element – równie istotny, a w ogóle pominięty w polskim prawie – to tzw. efekt migotania cienia rzucanego przez turbiny wiatrowe. Nowoczesne urządzenia są znacznie mniej hałaśliwe niż ich poprzednicy. Zatem jeśli przywiązywać się wyłącznie do norm hałasu, istnieje ryzyko, że takie wiatraki mogłyby zostać ulokowane w zbyt bliskiej odległości od zabudowań. Problematyczny stanie się – wraz z coraz większą i wyższą turbiną – „efekt migotania cienia”. W innych krajach, na przykład w Niemczech, ten temat został już dawno zaadresowany w przepisach. Coraz więcej międzynarodowych banków podnosi to kryterium przy wydawaniu decyzji o finansowaniu projektów na zachodzie Europy. Takie obostrzenia instytucji finansowych pojawią się również w Polsce. My tymczasem dyskutujemy o problemie hałasu, który powoli schodzi na drugi plan. Nie tego powinna dotyczyć dyskusja o warunkach lokowania nowych farm wiatrowych.
Czy takie podejście powinno się znaleźć w legislacji energetycznej?
Ujęcie kwestii „efektu migotania cienia” rozwiązałoby problem planistyczny, bo konieczna odległość lokowania dużych elektrowni wiatrowych z uwzględnieniem tego czynnika może być często znacznie większa niż 500 metrów, a to właśnie procedury planistyczne są najbardziej czasochłonne. Obecne plany miejscowego zagospodarowania na terenach, gdzie mogłyby powstać nowe farmy, często biorą pod uwagę właśnie odległość 500 metrów. Te plany zostały uchwalone kilkanaście lat temu i nie są dostosowane do nowych wyzwań technologicznych, zupełnie innych niż przed ustawą 10H.
Jaki byłby to dystans i odległość lokowania farm, gdyby kierować się migotaniem cienia?
Po pierwsze, w Polsce dyskutujemy o sztywnej odległości lokowania farm. Nie tędy droga. Powinna być elastyczność w tej kwestii, w zależności od gminy i uwarunkowań urbanistycznych. Po drugie, co do samej odległości, w zależności od „efektu migotania cienia” może ona wynieść od 500 do 800 metrów, na co wpływają m.in. lokalizacja i zabudowa. To właśnie kwestie „efektu migotania cienia” oraz uciążliwość hałasu powinny decydować o lokowaniu farm wiatrowych, a nie jedna sztywna odległość. W jednej gminie zadany ustawowo dystans może być niepotrzebnie duży, a w innej – zbyt mały. Jeśli nie zaadresujemy powyższych problemów w nowej ustawie wiatrakowej, to w sytuacji, kiedy firmy będą stawiać turbiny o mocy ok. 6 MW z łopatami od 80 do 85 metrów – a nie mniejsze i starsze o mocy ok. 2 MW z łopatami od 45 do 50 metrów – kwestia protestów społecznych powróci. Wówczas znów staniemy przed groźbą kolejnej ustawy „antywiatrakowej”, jak w 2016 r.
Firmy jednak – wydaje się – też nie zwracają na to uwagi...
...a to błąd. Jeśli deweloperzy farm wiatrowych zwrócą się do niemieckich banków po finansowanie, mogą zostać odesłani z kwitkiem, jeśli ich projekt nie będzie adresował kwestii migotania cienia. Jest to więc także w ich interesie. Warto brać w tym przypadku pod uwagę kwestie środowiskowe i nie posługiwać się jedynie sztywną odległością, która może na nowo ożywić protesty. To wbrew konieczności rozwijania coraz większej mocy OZE.
Zmieniając temat, nowy rząd zajmie się prawdopodobnie aktualizacją strategii energetycznej do 2040 r. Co powinna uwzględniać?
Powinniśmy zacząć od wyznaczenia realnej daty odejścia od węgla w elektroenergetyce. Spółki energetyczne, jak choćby Tauron, już nieśmiało o tym mówią, wskazując 2035 r. jako datę graniczną dla kresu egzystencji nowoczesnego bloku węglowego w Jaworznie. To dobry wstęp do rozwoju dyskusji o realnym miksie energetycznym dla Polski. Jeśli połowa lat 30. to koniec węgla w energetyce, dla ciepłownictwa tą końcową datą jest rok 2030, o czym uczciwie z kolei mówi PGE. Wtedy najprawdopodobniej wejdą w życie nowe regulacje techniczne w formie norm BAT. Wówczas znikną bloki ciepłownicze produkujące energię i pojawi się luka w generacji energetycznej. Owszem, Bruksela zgodziła się wydłużyć czas funkcjonowania rynku mocy dla starszych bloków węglowych w rocznych aukcjach uzupełniających do końca 2028 r., ale czy można to kontynuować również w latach 30.? Nie mamy w tym zakresie żadnej podstawy prawnej i dlatego trzeba się szykować na realne, a nie zbyt optymistyczne, scenariusze. Dodatkowo, dyrektywa metanowa istotnie utrudni dalsze ekonomiczne wydobycie węgla energetycznego na początku lat 30.