Duże kontrakty drogowe doprowadziły do upadłości m.in. Poldimu, Hydrobudowy Polska i PBG. Wpędziły też w kłopoty Polimex-Mostostal. Na rynku mówi się, że warunki kolejnych przetargów powinny być inne. Czy widzi pan szanse na ich zmianę?
Tak. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad rozmawia już m.in. z Polskim Związkiem Pracodawców Budownictwa, który bardzo aktywnie próbuje zmienić relacje między zamawiającym a generalnymi wykonawcami. W zakończonych niedawno Targach Infrastruktura udział wziął m.in. szef GDDKiA i miał okazję po raz kolejny się zapoznać z bolączkami branży. Liczymy m.in. na to, że możliwa będzie indeksacja cen w kontraktach, co zmniejszy ryzyko po stronie firm budowlanych. Ponadto moim zdaniem, tak jak w energetyce, również w drogownictwie powinno zostać wprowadzone zaliczkowanie.
Czy to wystarczy, by takie sytuacje się nie powtórzyły?
Niestety nie. Za zapaść branży odpowiada przede wszystkim procedura wyboru najtańszych ofert. Myślę, że GDDKiA zrozumiała już, że podpisywanie kontraktów opiewających na 50–60 proc. wartości kosztorysu dla nikogo nie było dobre. Sądzę, że Dyrekcja od początku musiała zdawać sobie z tego sprawę. Raz mogła się zdarzyć sytuacja, że ceny w ofercie znacząco odbiegały od kosztorysów inwestora. Nie może być to jednak zjawisko powszechne, gdyż kosztorysy dla GDDKiA przygotowują specjaliści. Jeśli dodatkowo zamawiający ma wszystkie argumenty w swoich rękach i całe ryzyko przerzucane jest na generalnych wykonawców, to ci ostatni są z góry skazani na porażkę. Dobrze byłoby to zmienić, by następne przetargi odbywały się na cywilizowanych zasadach.
Obecnie umowy z Generalną Dyrekcją przestały być postrzegane przez banki jako atut. Traktowane są jako czynnik ryzyka przy wystawianiu kolejnych gwarancji czy udzielaniu kredytów firmom budowlanym. Ograniczono finansowanie branży, gdyż reakcje GDDKiA nie zawsze są dla banków zrozumiałe.