R.N.: By spłacić zakumulowane przez lata długi, kraje południowe musiałyby wrócić na ścieżkę bardzo szybkiego wzrostu gospodarczego, a zostając w strefie euro, nie dają sobie na to szans. Strefa euro musi zostać zmieniona w taki sposób, że albo część krajów z niej wypadnie i pozostanie jedynie „twarde jądro" w postaci krajów północnych, albo strefę euro opuszczą Niemcy.
Tak naprawdę to właśnie ten kraj nie pasuje do tego grona.
S.B.: Ale co stałoby się wówczas z kursem wskrzeszonej na nowo niemieckiej marki?
R.N.: To samo, co się działo niedawno z frankiem szwajcarskim (doszło do jego gwałtownego umocnienia – red.).
S.B.: A to przecież uderzyłoby w niemiecki eksport. W każdym razie im dłużej stan obecny będzie trwał i im dłużej się będą politycy upierali przy obecnym kształcie strefy euro, tym większe będą koszty rozwiązania kryzysu.
R.N.: Dokładnie tak. Podobnie jak w przypadku gangreny: albo szybko reagujemy i odcinamy kawałek, albo czekamy i potem już w ogóle nie będzie czego ratować.
S.B.: Ja bym może tak daleko idącego porównania nie robił, ale wydaje mi się, że politycy powinni zacząć myśleć o racjonalnych decyzjach, a nie tylko powtarzać, iż „solidarnie deklarujemy, że euro utrzymamy za wszelką cenę".
R.N.: Ja bym postawił taką tezę, że euro w obecnym kształcie przyszłego roku nie przetrwa.
J.N.: Moim zdaniem strefa euro jednak przetrwa, bo jest to w interesie Niemiec. Eksport stanowi aż 40 proc. tamtejszego PKB i jest w większości kierowany do innych członków UE. Właśnie dzięki eksportowi Niemcy mają najniższe bezrobocie, a nie dlatego, że płacą mało swoim pracownikom, bo płacą przecież najwięcej w Europie. Z kolei eksport rośnie właśnie dzięki istnieniu euro. Gdyby Niemcy miały markę zamiast euro, ich sytuacja byłaby gorsza niż Szwajcarów (których eksport znacznie osłabł za sprawą umocnienia franka postrzeganego jako „bezpieczna przystań" – red.). Rozpad strefy euro sprawiłby, że niemiecka gospodarka by podupadła.
W.B.: Problemem jest populizm niemieckich polityków, którzy wmawiają wyborcom, że Niemcy ponoszą koszty podtrzymywania przy życiu krajów określanych brzydko jako PIIGS (Portugalia, Irlandia, Italia, Grecja, Hiszpania – red.). Tymczasem model funkcjonujący w strefie euro jest taki, że niemieckie i francuskie banki pożyczają Grekom pieniądze, Grecy za te pieniądze kupują niemieckie i francuskie samochody. W Niemczech i Francji zostają zyski w sektorze bankowym i eksportowym, a Grekom zostaje dobre samopoczucie i... długi.
Czyli podsumowując, większość z panów zgadza się, że podjęta zostanie próba ratowania strefy euro i wygląda na to, że najprostszym sposobem będzie drukowanie pieniędzy przez EBC i skup za nie obligacji zadłużonych krajów. Czy te pieniądze, podobnie jak te pochodzące z QE w USA, rozleją się po rynkach akcji i surowców, wywołując hossę?
S.B.: Niestety, pewnie tak (śmiech). Uruchomienie QE w USA wywoływało silne zwyżki cen akcji i surowców, co jednocześnie nie rozwiązywało jednak żadnych problemów fundamentalnych. Stany Zjednoczone udają, że są w świetnej kondycji, chociaż mają takie same problemy z zadłużeniem i deficytem budżetowym jak Europa.
J.N.: EBC po posiedzeniu 8 grudnia oficjalnie bronił się przed możliwością luzowania polityki pieniężnej, co wywołało przecenę na rynkach, ale zaraz po szczycie przywódców UE okazało się, że podległe mu banki już mogą luzować, co pokazuje tylko brak konsekwencji i zwiększa poczucie niepewności u inwestorów. Banki centralne, w tym także spoza strefy euro, mogą wziąć pieniądze z rezerw i udzielić Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu pożyczki, którą on sobie wyda, jak mu się żywnie podoba, np. skupując obligacje.
S.B.: Ale po co sobie tak komplikować życie? Amerykanie zrobili to bez żadnych komplikacji.
R.N.: Można zrobić to jeszcze prościej – kupować obligacje na rynku pierwotnym, podczas gdy Amerykanie kupują na wtórnym. Władze PRL w latach 80. miały prosty sposób. NBP po prostu kupował bony skarbowe i obligacje na przetargach.
W.B.: No i PRL przetrwał do końca lat 80. (śmiech)
J.N.: Władze faktycznie będą dążyć do tego, by zadłużone kraje mogły się refinansować po niskich kosztach po to, by dać im czas na reformy. MFW i EFSF (Europejski Fundusz Stabilności Finansowej – red.) będą np. co miesiąc rolować obligacje, a sytuacja na rynku wtórnym nie będzie już nikogo interesowała. Refinansowanie będzie za 5 proc. Tak naprawdę trzeba „zlikwidować" rynek, tak jak to zrobił Szwajcarski Bank Centralny (ustalił limit umacniania się franka – oferując co najmniej 1,2 CHF za euro i ogłaszając gotowość do zapewnienia nieograniczonej podaży waluty – red.). Trzeba zlikwidować koszt, jakim jest nadmierna rentowność obligacji, oraz umożliwić krajom bezproblemowe rolowanie obligacji, czyli dać gospodarkom czas na przeprowadzenie reform.
W.B.: Wydaje się, że na luzowanie w Europie nie będziemy musieli długo czekać. Jeśli nałoży się ścieżkę, po której idzie w górę rentowność włoskich obligacji na uśrednioną ścieżkę greckich, portugalskich i irlandzkich papierów dłużnych, przy mijaniu poszczególnych punktów milowych, to narzuca się wniosek, że Włochy są na „właściwym" kursie. Jeśli pozostaną na tym kursie, to już w I kwartale 2012 r. dostaną kolejne dźgnięcie ostrogą i ostrzeżenie, że muszą biec szybciej, czyli szybciej ciąć wydatki.
R.N.: No tak, ale wtedy spadnie ich popyt na niemieckie samochody...
W.B.: Wtedy Niemcy zadzwonią do Draghiego (szefa EBC – red.) i powiedzą: spadają nam zamówienia na samochody, więc możesz zacząć działać (drukować pieniądze i kupować włoskie obligacje – red.).
Czy wobec działań banków centralnych w największych gospodarkach warto w ogóle zawracać sobie głowę analizowaniem tego, co zrobi nasza Rada Polityki Pieniężnej? Wysoka inflacja związana z osłabianiem się złotego wciąż nie pozwala na obniżki stóp procentowych.
R.N.: Polityka RPP jest bez znaczenia.
J.N.: Następne pytanie poproszę (śmiech).
S.B.: Przy okazji zwróciłbym jednak uwagę na zachowanie kursu złotego. Strefa euro ma problemy, a tymczasem złoty tanieje względem euro. To jest dla mnie niesamowite, że z jednej strony kapitał odpływa, a z drugiej, że to my jesteśmy w znacznej mierze beneficjentem tego, co się dzieje w strefie euro.
Beneficjentem z punktu widzenia eksportu, tak?
S.B.: Tak, z perspektywy gospodarki (słabszy złoty to większe zyski z eksportu – red.). Ale jest jedno zastrzeżenie – przy dalszym wzroście kursu euro do złotego będzie coraz większa presja w polskim systemie bankowym, i to już zaczyna być widoczne. Mamy kredyty walutowe. Mamy wojnę o depozyty, koszt finansowania banków rośnie. Nie wiadomo, jak banki zagraniczne będą się zachowywały, jeśli chodzi o finansowanie ich polskich spółek córek. Tak więc pewna presja będzie. Natomiast w innych sektorach osłabienie złotego jest bardzo korzystne.
J.N.: Obecnie jest jeden z najlepszych historycznie momentów, jeśli chodzi o eksporterów, a w związku z tym dużą część polskiej gospodarki. Skok kursu euro w okolice 4,50 zł sprawia, że bardzo oddalił się on w górę od poziomu, przy którym eksport staje się nieopłacalny, który według szacunków NBP wynosi ok. 3,60 zł. Kurs euro idzie w górę, a próg opłacalności się praktycznie nie zmienia. To sprawia, że marże eksporterów mają szansę rosnąć i firmy stają się bardziej konkurencyjne.
W.B.: Jeśli się poszuka instrumentu finansowego, który ma najlepszą korelację z kursem złotego w stosunku do euro, to odkryje się, że na przestrzeni ostatnich trzech lat były to akcje spółek ze strefy euro. To powoduje, że rząd czy NBP, próbując interweniować, widzą, że te interwencje mają ograniczone skutki. Może gdyby im pokazać nałożone na siebie te dwa wykresy, to zrozumieliby, że jeśli chcą gdzieś interweniować, to powinni podnieść indeksy cen akcji w Europie (śmiech).
Jak na tę sytuację wpłynąłby dodruk euro?
W.B.: Historycznie wiemy, że słabe euro, czyli mocny dolar, przez ostatnie lata kojarzy się z bessą na giełdzie. Teraz wyobraźmy sobie, że jest I kwartał, kolejna odsłona kryzysu, Niemcy miękną i dają zielone światło do dodruku pieniądza. Na zdrowy rozum jest to z jednej strony informacja dobra dla rynków akcji, które powinny zareagować wystrzałem w górę (bo zostaną rozwiązane problemy zadłużonych krajów z refinansowaniem zadłużenia – red.). To z kolei powinno teoretycznie być skorelowane z osłabieniem dolara, a więc umocnieniem euro. Ale równocześnie mamy przecież informację złą dla euro (bo dodruk euro powinien osłabić tę walutę – red.). Najśmieszniej byłoby, gdyby na informację o druku pieniądza akcje zareagowały więc spadkiem, skoro są mocno dodatnio skorelowane z kursem euro do dolara. Mamy tu więc pewien paradoks. Oczywiście takie korelacje, nawet utrzymujące się przez lata, mogą się zmienić.
Pytanie, czy w tzw. międzyczasie za ponowne drukowanie pieniądza nie weźmie się amerykański Fed...
W.B.: Sprawdzałem, kiedy Amerykanie wprowadzali QE1 i QE2. Doszedłem do wniosku, że Bernanke jest budzony z drzemki tylko w jednym przypadku. Zostawia swym podwładnym instrukcję: budźcie mnie, żebym ogłosił kolejną rundę luzowania, jeśli kurs EUR/USD spadnie przed wyborami prezydenckimi poniżej poziomu 1,25. Wydaje mi się, że tam jest granica. Ewentualna decyzja EBC może wywołać spadek kursu EUR/USD (osłabienie euro, wzmocnienie dolara), co z kolei może wywołać reakcję Fedu. Przez moment komputery inwestorów nie będą wiedziały, jak zareagować (mowa o automatycznych algorytmach handlu – red.).
R.N.: Decyzja o druku euro spowoduje przełączenie wajchy na „risk on" („ryzyko włączone"). Jak „risk on", to euro do góry! Tak zareagują komputery.
W.B.: Chyba że nikt tej wajchy nie przełączy w pierwszej chwili, w związku z czym komputery zobaczą słabnące euro, więc stwierdzą, że jest bessa na rynku akcji, i zareagują wyprzedażą aktywów.
J.N.: To daleko posunięte hipotezy. Jak dla mnie euro i dolar są tak samo mało wartościowe. Porównujemy ze sobą równie słabe fundamentalnie waluty. Zarówno USA, jak i strefa euro są mocno zadłużone, jedni już wygenerowali górę pieniędzy, drudzy jeszcze nie, ale mogą wygenerować.
Wróćmy do naszego rynku. Jeśli dodruk euro pomoże akcjom na świecie, a dodatkowo słaby złoty pomoże naszym eksporterom, to będziemy mieli kombinację czynników, które mogą wywołać silną hossę na GPW...
J.N.: Osobiście posługuję się tzw. indeksem warunków monetarnych, który na bazie realnych stóp procentowych i realnego efektywnego kursu walutowego z wyprzedzeniem ośmiu miesięcy prognozuje zmiany produkcji przemysłowej. Model ten przewiduje, że dzięki obecnemu osłabieniu złotego w drugiej połowie przyszłego roku spadająca na razie dynamika produkcji odbije się w górę z poziomów rzędu 2–3 proc. w I kw. 2012 r. do plus 7–8 proc. na koniec roku. Z kolei dynamika produkcji jest silnie skorelowana z dynamiką WIG.
Podsumujmy nasze rozważania. Jakiego konkretnie scenariusza dla rynku akcji można się spodziewać w przyszłym roku?
J.N.: Jeśli przeniesiemy prognozowaną dynamikę produkcji na nominalne wartości indeksów, to przyszły rok powinien stać pod znakiem powolnego kroczenia w górę, zarówno kursów dużych, jak i małych spółek. Dotychczasowy dołek może jeszcze zostać przetestowany, ale już nie powinien być pogłębiony. Wielkiej hossy nie będzie, ale dramatu też nie.
W.B.: Po zakończeniu rajdu św. Mikołaja na początku stycznia nastąpi powrót do realiów, a realia są takie, że postępuje proces dekonwergencji na rynkach. W I kwartale będziemy więc mieli wtórny dołek (w USA położony powyżej dotychczasowego, a w Europie poniżej, u nas WIG20 zbuduje podwójne dno). Wtedy zapadną oczekiwane decyzje ze strony EBC, po czym nastąpi gwałtowny „wykop". Na wiosnę wszyscy będą się już śmiali z kryzysu, a WIG20 wróci do poziomów sprzed sierpniowego załamania. Natomiast cały rok będzie stał pod znakiem szerokiego trendu bocznego w strefie 2000–2800 pkt aż do momentu, kiedy na przełomie lat 2012/2013 zapadną decyzje o solidarności fiskalnej w Europie i rozpocznie się wielka hossa 2013 roku. Na razie jednak rozsądną taktyką w przyszłym roku będzie kupowanie akcji po spadku WIG20 do strefy 2000–2200 pkt oraz sprzedawanie w strefie 2600–2800 pkt i czekanie na lepsze czasy.
S.B.: Zgadzam się, że w pierwszych miesiącach przyszłego roku możemy zaliczyć jeszcze jedną falę spadków, co zmusiłoby polityków do działania. Dopiero wtedy mogłyby się zacząć trwalsze zwyżki. Zakładam, że WIG powinien najpierw spaść w kierunku 32–34 tys. pkt (poziom ostatnio notowany w lipcu 2009 r. – red.), a potem do końca roku mocno urosnąć w okolice 42–44 tys. pkt. W takim scenariuszu teraz jesteśmy dopiero w połowie bessy, w trakcie konsolidacji przed drugą falą spadków.
R.N.: Długoterminowo jestem optymistą i mam nadzieję, że nadchodzący rok przyniesie nieuniknione i potrzebne procesy. Uważam, że strefa euro w obecnym kształcie nie przetrwa do końca przyszłego roku – co jak wspominałem wcześniej – jest moim zdaniem pozytywne w długim terminie. Natomiast w krótkim terminie spowodowałoby to oczywiście bardzo duże zawirowania. W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu indeksy głównych rynków europejskich znajdą się poniżej dołków z 2009 roku (dołków poprzedniej bessy – red.), a indeksy amerykańskie powinny w okolice tych dołków dotrzeć.
To dość pesymistyczny scenariusz...
J.N.: Z tego wynikałoby, że 2012 rok będzie rzeczywiście, zgodnie z przepowiednią Majów, końcem obecnego i początkiem kolejnego świata.
S.B.: Gdyby WIG miał przetestować dołek z 2009 roku, to musiałby spaść do 21 tys. pkt, a WIG20 do 1300 pkt. To byłby prawdziwy Armagedon.
W.B.: Na szczęście w Hollywood zrobili film o roku 2012, więc wiadomo, że przepowiednia Majów się nie sprawdzi.
A co byście panowie polecili inwestorowi, który nie ma czasu ani ochoty średnioterminowo grać na rynku, lecz chciałby kupić akcje na dłuższy okres? Czy taka długoterminowa strategia „kup i trzymaj" ma sens w obecnych czasach, a jeśli tak, to kiedy kupować akcje?
R.N.: Na razie z takimi długoterminowymi zakupami trzeba zaczekać do czasu, aż zrealizuje się opisany przeze mnie scenariusz. Dopiero wtedy nadejdzie idealny moment.
J.N.: Ja proponuję systematyczne akumulowanie akcji w pierwszej połowie przyszłego roku, powiedzmy co miesiąc, licząc na to, że właśnie w pierwszym półroczu rynek będzie się konsolidował w oczekiwaniu na poparte fundamentami zwyżki, które przyniesie druga połowa roku.
S.B.: Czyli bez względu na to, który ze scenariuszy przyjmiemy, wychodzi na to, że w przyszłym roku będzie czas na kupowanie akcji. Różnica jest tylko taka, przy jakich poziomach kupować. W naszym scenariuszu bazowym po jeszcze jednej fali spadków. Myślę, że dobrym podsumowaniem naszej debaty jest stwierdzenie, że świat się jednak nie skończy w 2012 roku.
[email protected]