Niewielkie zmiany procentowe indeksów zostały okupione sporym wzrostem niepewności. Najbliższe sesje powinny przynieść odpowiedź, czy obawy miały swoje uzasadnienie, czy też rynek szykował „amunicję" do kolejnego ataku na szczyty.
Chociaż główne indeksy giełd Wall Street utrzymują się w pobliżu rekordów, to w ostatnich tygodniach nastąpiło wyraźne pogorszenie nastrojów inwestorów. Szczególny sceptycyzm co do dalszego wzrostu wyrażają indywidualni gracze giełdowi w USA, ale również zarządzający funduszami stracili nieco wiarę w trwałość wakacyjnego zrywu na rynku akcji. Po chwili lipcowej euforii, gdy inwestorzy instytucjonalni uwierzyli w amerykańskie akcje i po półtorarocznej przerwie zdecydowali się przeważyć je w portfelach, już we wrześniu ponownie obniżyli ich udział w aktywach.
Wyraźna utrata zaufania do kolejnej odsłony hossy na światowych giełdach była spowodowana kilkoma czynnikami, z których duża część ujawniła się w ubiegłym miesiącu. Już w pierwszych dniach września pojawiły się niejednoznaczne, a czasami zaskakujące, dane sugerujące ponowne osłabienie amerykańskiej gospodarki. Zarówno niższy od oczekiwań przyrost zatrudnienia w USA, jak i spadek przemysłowego wskaźnika ISM poniżej „magicznej" granicy 50 punktów, wraz z zupełnie niezrozumiałym i niespodziewanym tąpnięciem analogicznego indeksu liczonego dla sektora usług, wywołały niemałą konsternację wśród uczestników rynku. Przecież w tym samym czasie główne indeksy Wall Street biły kolejne rekordy. Jak się jednak okazało w pierwszych dniach października, oba wskaźniki koniunktury gospodarczej w USA powróciły do punktu wyjścia w równie gwałtowny i zaskakujący ekonomistów sposób, jak miesiąc wcześniej spadały. Wiele hałasu o nic.
Aktywność banków centralnych
Te statystyczne fluktuacje miały jednak bardzo namacalny wpływ na obniżenie oczekiwań rynku odnośnie do wrześniowej podwyżki stóp i tą drogą mogły wpłynąć na ostateczną decyzję członków Fedu. Ze względu na wysiłki, jakie od lat podejmują kolejni prezesi amerykańskiego banku centralnego w celu uprzedzenia inwestorów przed planowanymi zmianami w polityce monetarnej, Fed stał się tak samo zakładnikiem rynkowych opinii, jak i rynek jest w jakieś mierze zakładnikiem decyzji podejmowanych przez tę instytucję. Było to zresztą doskonale widoczne w pierwszej połowie września, gdy indeksy akcji na Wall Street zanotowały najsilniejszy spadek od czerwcowego Brexitu, kiedy prezes EBC wyraził niechęć do ogłaszania kolejnych pomysłów na zwiększenie druku pieniądza w strefie euro, a kilku członków Fedu jednoznacznie zasugerowało konieczność rychłego zacieśniania polityki monetarnej. Tąpnięcie okazało się jednorazowe, ale trudno było je zignorować, gdyż dotknęło większości spółek i dokonało się przy sporych obrotach. Towarzyszył mu zresztą wyraźny wzrost rentowności obligacji skarbowych.
Na zagłodzenie tonu w kolejnych wypowiedziach przedstawicieli banku centralnego nie trzeba było długo czekać. W takich warunkach wrześniowe posiedzenie amerykańskiego banku centralnego stało się jedynie formalnością. Rynek pokazał, że nie życzy sobie podwyżek, a prezes Yellen nigdy nie była w stanie się mu przeciwstawić. Stopy procentowe nie wzrosły, choć jeszcze pod koniec sierpnia na konferencji w Jackson Hole szefowa Fedu dość jednoznacznie budowała narrację, że ich wyższy poziom jest potrzebny i nieunikniony. Jest to w końcu podstawowe, choć w dzisiejszych czasach bardzo już staroświeckie, narzędzie walki banku centralnego z potencjalną recesją. Pod koniec ubiegłego miesiąca Janet Yellen zasugerowała, że ma plan awaryjny – jeśli w okresie dekoniunktury nie będzie z czego ścinać stóp procentowych, bank centralny w USA może przystąpić do skupu akcji i obligacji korporacyjnych. W obliczu takich deklaracji jeszcze trudniej zrozumieć sceptyczne nastawienie inwestorów do rynku akcji na Wall Street. Co może pójść nie tak...?