Statystycznie i obrazowo rzecz ujmując, mijający rok na warszawskim parkiecie nie powinien się dobrze zapisać w pamięci inwestorów, ale jednoznacznie negatywna opinia o nim byłaby chyba niesprawiedliwa. Statystycznie WIG20 w najgorszym momencie tracił najmocniej od 2009 r., obrazowo rzecz ujmując pogłębił kryzysowy dołek z tamtego okresu. Ale nie brakuje też pozytywów, zakrawających wręcz na cud.

Patrząc na naszą giełdę, szczególnie przez pryzmat największych spółek, szału nie ma i stan ten utrzymuje się uporczywie od prawie dziesięciu lat. Można więc powiedzieć, że ma charakter systemowy, a analizując skład indeksu – strukturalny. I nie ma tu co zrzucać winy na niechęć globalnego kapitału do rynków wschodzących, bo od kwietnia 2011 r. MSCI Emerging Markets poszedł w górę o jedną czwartą i ostatnio znalazł się najwyżej w historii, a WIG20 do końca października tracił połowę swojej ówczesnej wartości, do historycznego zaś rekordu brakuje mu ponad 60 proc. I tu pierwszy pozytyw, bo jest jeszcze spore pole do popisu dla byków. Pogłębienie kryzysowego dołka z 2009 r. i jego pomyślna obrona, też mogą być interpretowane pozytywnie. Licząc od początku roku do apogeum wirusowego tąpnięcia, WIG20 zniżkował o niemal 30 proc. Mimo późniejszego solidnego odbicia, nadal znajduje się wśród najgorzej zachowujących się indeksów na świecie, w towarzystwie parkietów bułgarskiego, greckiego, węgierskiego czy rosyjskiego.

Na miano cudu zasługuje to właśnie odbicie, a właściwie nie tylko jego skala, co siła napędowa, podciągająca zdecydowanie w górę nie tylko WIG20, ale także pozostałe wskaźniki. Od marcowego dołka indeks naszych blue chips zyskał 48 proc., mWIG40 wzrósł o 40 proc., a sWIG80 poszedł w górę o ponad 60 proc. W tym horyzoncie kroku wskaźnikowi rynków wschodzących dotrzymuje jedynie nasz indeks najmniejszych firm. Wspomnianym cudem jest prawdziwy wystrzał aktywności inwestorów indywidualnych. W ciągu I półrocza ich udział wzrósł z około 11 do 22 proc., a więc uległ podwojeniu. Wymowę tego cudu wzmacnia fakt, że niemal zawsze inwestorzy indywidualni aktywizowali swój kapitał w końcowej fazie hossy, a tym razem nasze biura maklerskie przeżywały szturm klientów wpłacających pieniądze na kupno akcji niemal równo z ustanowieniem przez indeksy wieloletnich dołków i w czasie giełdowej paniki. Ten ewenement bardzo łatwo wyjaśnić, porównując nasilenie zjawisk inflacyjnych z polityką pieniężną oraz wynikającym z niej spadkiem atrakcyjności lokat bankowych. Inflacyjna presja na realną wartość oszczędności jeszcze nigdy nie była tak silna. „Czara goryczy" posiadaczy kapitału wreszcie się przelała, a wraz z tym pieniądze popłynęły szerszym strumieniem już nie tylko na rynek nieruchomości, ale także na giełdę. Część osób, mając do wyboru pewną realną stratę w banku i niepewny, ale jednak potencjalnie realny zysk z inwestycji w akcje, wybierają tę drugą możliwość. I ten efekt zadziałał, pobudzając koniunkturę na warszawskim parkiecie.

Z bardzo interesującą sytuacją mamy również do czynienia w ostatnich tygodniach. Co prawda jesteśmy dopiero nieco poza połową listopada, ale już teraz „miesięczna" stopa zwrotu z WIG20 przekracza 20 proc., co oznacza, że jest najwyższa od wiosny 2009 r., czyli apogeum poprzedniego kryzysu finansowego. Co więcej, jest ona dwukrotnie wyższa niż w przypadku MSCI Emerging Markets. Co jeszcze bardziej ciekawe, tak silna zwyżka nie jest efektem eksplozji notowań akcji Allegro, które akurat w listopadzie znalazły się w fazie dość silnej spadkowej korekty, ale przede wszystkim wynika z dynamicznych zwyżek mocno przecenionego i znajdującego się nadal pod silną presją sektora finansowego. Sięgające 20–30 proc. zwyżki akcji Pekao, PKO BP, Aliora czy Santandera naprawdę robią wrażenie i mogą sugerować zbliżanie się lepszych czasów.

Rynek kapitałowy potrafi zaskakiwać.