W podróż na wyspę Haiti (zwaną też Hispaniolą), a ściślej do jej spokojnej części, Dominikany, w lutym tego roku zabrałem przede wszystkim wątpliwości, czy na pewno chcę się tam znaleźć. Podróży w miejsca zadeptane przez turystów gatunku plażowego unikam jak ognia, a nawet bardziej. Ale podróż miała charakter też biznesowy, co zneutralizowało brak entuzjazmu. Natomiast po wylądowaniu i kilku godzinach oddalania się samochodem od skolonizowanej przez turyzm części wybrzeża, aż do poniekąd dżunglowej krainy wrzynającej się półwyspem w Ocean Atlantycki, poczułem, że jestem na swoim miejscu.
Zabrałem na wyspę książkę Virginii Woolf o dźwięcznym tytule „Pani Dalloway”. Jak pisze w posłowiu Magda Heydel (także, o ile nie przede wszystkim, autorka przekładu), „Pani Dalloway” powstała w reakcji na „Ulissesa” Joyce’a. W książce Virginii Woolf, podobnie jak w historii opowiedzianej przez Joyce’a, wszystko dzieje się w ciągu jednego dnia. Tyle że co to za historie? I tę dublińską u Joyce’a, i tę londyńską u Woolf można streścić paroma zdaniami. Bo też to, co się dzieje naprawdę, zachodzi w „rzeczywistości wewnętrznej” postaci. I o tym są te książki.
Kto normalny jednak bierze na słoneczną wyspę tego rodzaju literaturę? Otóż wcale nie wynikało to z pomyłki lub z przypadku.
Wiele lat wcześniej obejrzałem film „Godziny” („The Hours”). Nie opisuję go bliżej, bo to dzieło tak wielkie, że zasługiwałoby na coś więcej niż zdawkowe informacje o reżyserze, obsadzie i fabule. W każdym razie jego pierwotny tytuł brzmiał: „Pani Dalloway”. Bo też film powstał na kanwie wątków literackich i biograficznych, którym życie dała Virginia Woolf. Książka z kolei miała nosić, jak wspominała pisarka, tytuł „Godziny”; twórcy filmu postąpili więc z tytułami, można by rzec, odwrotnie.
Dwadzieścia pięć, a może i trzydzieści lat temu wiedziałem więc, że prędzej czy później zajrzę do książki o pani Dalloway. Co tłumaczy, dlaczego po trzydziestu latach ją zamówiłem i zaraz potem zabrałem na Hispaniolę. Dobrze, chwilę to wszystko trwało.