Wszyscy znamy powiedzonka stwierdzające, że coś „było po coś”, „musiało się wydarzyć”, że „to się nie stało przypadkiem.” Z reguły nadajemy wtedy pozytywne znaczenie jakiemuś neutralnemu w gruncie rzeczy zdarzeniu. Albo też wydarzenie złe, sytuację kryzysową w naszym życiu postrzegamy mimo wszystko optymistycznie. Bo miałoby się to zadziać po coś, to znaczy po to, by jakieś dobro zaistniało. Zatem w istocie rzeczy każda przykrość lub nieszczęście są dla nas korzystne. Szukamy w takim sposobie interpretowania rzeczywistości pocieszenia. Natomiast ci, którzy nie muszą się do tego sposobu reagowania przekonywać, nie są więc neofitami tego poglądu, lecz jego głębokimi wyznawcami, czerpią z niego potężną siłę.
Zastanawiam się też, czy na końcu tego przeświadczenia, że rzeczy dzieją się po coś, z drugiej zaś strony w samym sednie tej trudnej do wyobrażenia mechaniki wpływu trzepotu skrzydeł motyla nie czai się jedno i to samo: człowiek wcale nie jest jedynie jakimś tam mikropyłkiem w kosmosie.
Nadając temu deontologiczną postać, powiedziałbym, że po prostu warto się starać. Warto być aktywnym. Warto podejmować decyzje. Warto formować w sobie przekonania i następnie przekuwać je na rzeczywistość, choćby najbardziej własną, osobistą, intymną. Bo to wszystko ma wpływ. Owszem, według zasad deterministycznego chaosu bezruch i brak jakiejkolwiek aktywności też mają wpływ. Ale to jest, że tak powiem, wpływ bezbarwny.
Niepokoi mnie wprawdzie ciągle, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, do jakich zjawisk się przyczyniamy, wykonując ten przysłowiowy ruch skrzydeł motyla. Chciałbym wiedzieć na przykład, jak to, że jeden – jakikolwiek – z czytelników „Parkietu” wypije dziś swoją poranną kawę o dziesięć minut później, niż mógłby, wpłynie na losy świata. Bo, proszę się nie śmiać, zgodnie z teorią wzajemnego oddziaływania ciał, wpłynąć jakoś powinno. Zupełnie tak samo jak zlecenie złożone przez inwestora na warszawskiej giełdzie wpływa na przeróżne zjawiska. Co rzecz jasna wyzywa na ubitą ziemię całą naszą wiedzę o rynkach kapitałowych. No bo jak to? Przecież taki jeden inwestor ze swoim skromniutkim zleceniem nie znaczy wobec rynku nic, zupełnie nic. A jednak. Efekty niestabilności i stabilizacji zachodzą w wyniku spiętrzania się drobnych anomalii, na co reagują całe cywilizacje. Na tym między innymi oparł się Liu Cixin, inżynier, który został pisarzem i napisał w roku 2008 „Problem trzech ciał”. I nie chodzi tu, jeśli dobrze rozumiem deterministyczny chaos, o istotność tak pojmowaną, że pojedyncze zlecenie inwestora uzyskuje moc w połączeniu z setkami tysięcy innych, jednocześnie złożonych. Tu chodzi o to, że moje pojedyncze zlecenie w pewnym niesamowitym rozumieniu powoduje, że zaistnieją te setki tysięcy. Bez niego rzeczywistość miałaby inny przebieg.
Post scriptum: Spotkałem się na pogawędkę przy kawie z Cezarym Szymankiem, redaktorem naczelnym mojej ulubionej giełdowej gazety. Prawdopodobnie obaj instynktownie uznaliśmy, że nasza rozmowa wywiera jakiś dobry wpływ na kosmos, dlatego też toczyła nam się ona wartko i miała atrakcyjnie zdywersyfikowaną tematykę. I zapewniam Czytelników, że rzecz była także o inwestorach indywidualnych. Co spowodowało, że naszła mnie pewna myśl i postanowiłem wydać z siebie trzepot skrzydeł motyla (w przekonaniu, że może wyjdzie z tego coś dobrego).
– Czarku, mam pomysł. Zamów u mnie artykuł.