Grzechy i grzeszki GPW

Mamy rynek, na którym spółki praktycznie nie publikują prognoz finansowych (tym się zajmują wyłącznie brokerzy) i nie ma kar.

Publikacja: 11.09.2019 06:00

Dariusz Jarosz prezes, Martis Consulting

Dariusz Jarosz prezes, Martis Consulting

Foto: materiały prasowe

Jakiś czas temu sformułowałem siedem grzechów głównych warszawskiego parkietu, dzięki którym wytrzebione zostały rzesze rodzimych inwestorów. Ponieważ cały czas są aktualne przypomnę w skrócie:

¶ niska płynność większości spółek,

¶ kierowane emisje uprzywilejowane cenowo,

¶ kreatywne transakcje z podmiotami powiązanymi,

¶ megaemisje dla wierzycieli,

¶ grający na giełdzie lepiej poinformowani insiderzy,

¶ emisje akcji menedżerskich po nominale,

¶ komunikacja ograniczona tylko do obowiązków informacyjnych.

I to nie jest, niestety, katalog zamknięty. Ale wręcz przeciwnie.

Z punktu widzenia zwykłego posiadacza akcji ważna jest realizacja składanej obietnicy, obietnicy zarobku, bo po coś w te akcje zainwestował. A z tym jest coraz gorzej.

Ile obecnie spółek z elitarnego WIG20 publikuje prognozy finansowe? Jedna, dosłownie: JEDNA. Ponieważ nic nie obiecujemy, to ty, drogi akcjonariuszu, niczego się nie spodziewaj, a my nie będziemy się musieli z niczego tłumaczyć. Taka sytuacja raczej niespotykana wśród dużych zagranicznych spółek jest w Polsce standardem.

Niestety, po części są temu winni emitenci, a po części nadzór, który wiele lat temu przykręcił śrubę, karząc finansowo za niezrealizowane albo nieskorygowane na czas prognozy. I mamy rynek, na którym spółki praktycznie nie publikują prognoz finansowych (tym się zajmują wyłącznie brokerzy) i nie ma kar. Czyli tak dobrze doregulowany, że wylano dziecko z kąpielą. Sukces?

Kolejnym grzechem, który jest rzadko dostrzegany, a jeszcze rzadziej weryfikowany, jest działalność konkurencyjna kierownictwa, które często posiada także pakiet kontrolny w spółce. Być może deklaracja, że tego typu działalność nie jest prowadzona, została złożona przy okazji publikacji prospektu emisyjnego, ale kto by ją pamiętał, a tym bardziej restrykcyjnie jej przestrzegał. W praktyce bywa tak, że notowana spółka z mozołem robi to, do czego jest powołana, i ledwo wiąże koniec z końcem, ale inna, celowa, prywatna, nowo założona robi dokładnie podobnie, tylko jakoś bardziej rentownie. I to w tej ostatniej generowany jest pokaźny zysk, którego mniejszościowi akcjonariusze w spółce notowanej nigdy nie zobaczą. Dlaczego? Bo musiano by się nim podzielić. Jak się to robi, doskonale wie sektor dewelopersko-budowlany.

I ostatni kamyczek, który wrzucę do giełdowego ogródka. To, że spółka od wielu lat jest publiczna i notowana, nie znaczy, że jest transparentna i że zmienił się jej styl zarządzania, a tym bardziej styl sprawowania władzy przez głównego akcjonariusza. Dopiero przy upadłości albo przejęciu władzy przez innego inwestora wychodzą na jaw ukryte koszty utrzymywania Bizancjum. Wtedy do akcji wkracza albo komornik, albo nowy zarząd, który na dzień dobry ma do spieniężenia nowy jacht motorowy na Riwierze Francuskiej, bentleya w parze z lamborghini i rezydencję kupioną na firmę w Konstancinie...

Dariusz Jarosz prezes, Martis Consulting

Felietony
Wzrost zredukuje dług
Felietony
Wyzwania HR emitentów
Felietony
Wejście tygrysa
Felietony
Czy IPO straciło w oczach funduszy?
Felietony
Zasoby srebra szansą dla zielonej transformacji Polski
Felietony
Spółki lepiej monitorowane