Obligacje korporacyjne są instrumentem wysokiego ryzyka dla inwestorów detalicznych, ponieważ nie są oni w stanie samodzielnie rozpoznać ryzyka kredytowego. To zadanie powinni pozostawić profesjonalistom z instytucji zbiorowego inwestowania (funduszom), którzy dzięki swojej wiedzy, umiejętnościom, doświadczeniu i możliwości rozproszenia ryzyka na kilkudziesięciu emitentów, są w stanie inwestować znacznie bezpieczniej niż niedoświadczeni inwestorzy detaliczni.
Tak przestawiona argumentacja otwiera pole do szerokiej polemiki, właściwie na każdym polu.
Gruba przesada
Po pierwsze, samo przedstawienie obligacji korporacyjnych jako instrumentów wysokiego ryzyka jest grubą przesadą. Z pewnością są to instrumenty znacznie mniej ryzykowne niż akcje, a przecież nikt nie zabrania inwestorom detalicznym inwestowania w akcje. Jednym z argumentów przemawiających za większym bezpieczeństwem inwestycji w akcje miałaby być ich większa płynność umożliwiająca wyjście z rynku w każdej sytuacji. To się akurat zgadza, ale nikt nie wspomniał o tym, że wyjście z akcji spółki zagrożonej upadłością oznacza pogodzenie się ze stratą 90–95 proc. kapitału. Co więcej, w razie bankructwa akcjonariusze spłacani są w ostatniej kolejności, za obligatariuszami, którzy mogą być spłaceni z majątku spółki. Jeśli przyjąć, że średnio uda się im odzyskać 50 proc. należności, to jest to wynik nawet 10-krotnie lepszy od wyniku wyjścia z inwestycji z akcji. Że jest to trudniejsze i bardziej pracochłonne? Od zarządzającego funduszem emerytalnym (akurat on wygłosił tę uwagę), który zarządza środkami na moją emeryturę (akurat mam umowę o prowadzenie II filaru właśnie w nim) oczekiwałbym, że wybierze trudniejszą drogę, by ochronić moje środki niż łatwiejszą, która pozwoli może pozbyć się problemu, ale kosztem mojej emerytury.
Gdzie to ryzyko?
Obligacje korporacyjne ze swojej natury (mają pierwszeństwo w spłacie) nie mogą być więc bardziej ryzykowne niż akcje. Oczywiście spektrum jest bardzo szerokie – znajdziemy na Catalyst (i na rynku pierwotnym obligacji) i takie spółki, które są oceniane jako bardzo bezpieczne i które trafiają do portfeli instytucji finansowych o konserwatywnym profilu działania (dlaczego więc nie miałyby trafić też bezpośrednio do inwestorów detalicznych?), i o złej lub bardzo złej sytuacji finansowej, gdzie premią za podjęcie ryzyka jest ponadprzeciętne oprocentowanie lub rentowność na rynku wtórnym (gdy wiadomo już, że obligacje nie zostaną spłacone ze środków spółki). Jeśli z tego spektrum weźmiemy tylko obligacje o najwyższych rentownościach, to rzeczywiście Catalyst może wydać się istnym polem minowym. Ale Catalyst nie wygląda w ten sposób – upadłości, choć nagłaśniane, stanowią wciąż margines rynku. A trzeba pamiętać, że nawet spółki notujące poważne straty często zachowują zdolność do obsługi zadłużenia i spłaty obligacji – zatem obligacje zachowują wartość, czego o akcjach nie można w takich warunkach powiedzieć.
Po trzecie, inwestorzy indywidualni wcale nie są na straconej pozycji, jeśli chodzi o kompetencje. Przedstawiciele instytucji być może chcieliby widzieć w inwestorach detalicznych ludzi, którzy nie znają podstaw finansów, oceny przedsiębiorstw i matematyki, ale tak nie jest. A dzięki powszechnemu dostępowi do sieci, niezwykle łatwo dotrzeć jest do liderów opinii spoza kręgów instytucji finansowych. Fora internetowe pełne są dowodów na to, że przynajmniej część inwestorów detalicznych w pełni rozumie ryzyko inwestycyjne i dzieląc się z innymi opiniami i wątpliwościami, kształtuje świadomość inwestycyjną na o wiele wyższym poziomie, niż życzyliby sobie tego przedstawiciele instytucji finansowych (a często także samych emitentów obligacji).