Gdy w maju tego roku prezydent USA Barack Obama oświadczył, że pary homoseksualne powinny mieć prawo do zawierania małżeństw, media żyły tym tematem przez zaledwie kilka dni. Gdy jednak dwa miesiące później prezes amerykańskiej sieci fastfoodowej Chick-fil-A powiedział na łamach baptystycznego tygodnika „Biblical Recorder", że jest zwolennikiem biblijnej definicji małżeństwa, pobudził debatę, która nie cichnie do dziś. Sprawa doczekała się nawet hasła w Wikipedii.
Dlaczego okazała się tak ciekawa? Można ją oczywiście odbierać jako kolejny front amerykańskiej wojny kulturowej. Ale ma ona też bardziej uniwersalne wątki. Burza, jaką wywołały słowa Dana Cathy'ego, szefa Chick-fil-A, to dobre studium przypadku dotyczące tego, ile w biznesie jest przestrzeni dla wyrazistych przekonań i wartości, zwłaszcza religijnych.
Byle nikogo nie obrazić
– Duże, publiczne firmy powinny starać się nie obrażać nikogo w żadnej sprawie i niezależnie od tego, po której stronie stoi – wskazuje Claudia Caplan, dyrektor ds. marketingu w amerykańskiej agencji RP3.
Tę zasadę wpaja się studentom szkół biznesu. Uczy się ich również, że firmy powinny służyć konsumentom każdego i żadnego wyznania, a ich właściciele nie powinni się obnosić ze swoimi religijnymi przekonaniami. Ryzykują bowiem, że odstręczą klientów, którzy ich nie podzielają, a nie skuszą tych, którzy wyznają tę samą wiarę.
– Każdy ma prawo do własnego punktu widzenia, ale jako biznesmen musi mieć wzgląd na interesariuszy swojej spółki – przyznaje o. Gerald Cavanagh, wykładowca biznesu na katolickim Uniwersytecie Miłosierdzia w Detroit (UDM).