Bezpośrednim efektem ich wzajemnego oddziaływania była istna huśtawka nastrojów, wywołująca dość chaotyczne ruchy kursów walut, akcji, obligacji oraz surowców. Być może dopiero zakończenie wyścigu do Białego Domu, pomimo zaskakującego rezultatu, pomoże wreszcie ustawić „kompasy" inwestorów. Już sama wygrana Donalda Trumpa, wbrew sondażom dającym nieco większe szanse kontrkandydatce, wywołała nie lada konsternację. Jeszcze większą niespodzianką była jednak środowa reakcja rynków finansowych. Ale czy w gruncie rzeczy powinna ona dziwić? Przecież to już drugi raz w tym roku inwestorzy zostali zaskoczeni politycznymi decyzjami obywateli. Pierwszą niespodzianką było oczywiście rozstrzygnięcie czerwcowego referendum dotyczącego wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Wtedy również do ostatniej chwili większość uczestników rynku obstawiała inny wynik głosowania. Panika i wyprzedaż pod koniec czerwca były spore, ale zakończyły się stosunkowo szybko. Giełdy kontynuowały trend wzrostowy, choć wydawało się, że świat – a przynajmniej Europa – rozpada się na naszych oczach.
Jak zinterpretować siłę giełdy
Tym razem przebieg wydarzeń był podobny. Po pierwszej reakcji rynków finansowych na wybór kandydata republikanów, czyli m.in. gwałtownym spadku indeksów akcji i wzroście ceny złota, nastąpiło szybkie odreagowanie, niwelujące w ciągu kilku godzin praktycznie wszystkie wcześniejsze zmiany. Europejskie indeksy powróciły do punktu wyjścia. Sesja na Wall Street przyniosła jeszcze przyspieszenie tendencji wzrostowej i wyszło na to, że jedynymi inwestorami, którzy nawet „nie zauważyli" paniki po ogłoszeniu szacunkowych wyników wyborów, byli... Amerykanie (oczywiście ci, którzy nie inwestowali na rynku kontraktów terminowych). To reszta świata musiała odchorować wybory w USA.
Nawet jeśli inwestorzy słusznie uznali „brexitowy" scenariusz za najbardziej prawdopodobny, to muszę przyznać, że jego realizacja w ciągu zaledwie jednej sesji jest zadziwiająca (wykres 1). Wystarczy wspomnieć, że powrót do poziomu sprzed ogłoszenia Brexitu zajął indeksowi S&P500 dziesięć sesji, a wskaźnikom giełd europejskich znacznie więcej, bo ponad miesiąc. Teraz przemysłowy indeks Dow Jonesa nie tylko nie zaliczył znaczącego spadku, ale już na pierwszej sesji po wyborach znalazł się w okolicach historycznego rekordu z połowy sierpnia. Towarzyszyły temu obroty największe od sesji, gdy ogłoszono decyzję Brytyjczyków.
Mam pewien problem z przejściem do porządku dziennego nad takim pokazem siły amerykańskiej giełdy. Odreagowanie na światowych rynkach akcji po czerwcowej „niespodziance" miało swoje źródło na giełdach USA, dla których zgrzyty w europejskiej integracji stanowią mimo wszystko stosunkowo odległy problem. Poza tym faktyczny Brexit miał mieć miejsce dopiero po dwóch latach negocjacji. Teraz sytuacja dotyka bezpośrednio amerykańskiej ziemi, a polityczna zmiana ma się dokonać w ciągu kilkunastu tygodni. Zmiana, która przynajmniej w medialnym przekazie i w zgodnej ocenie praktycznie wszystkich strategów rynkowych miała wprowadzić sporo zamieszania i niepewności. Chyba że od początku cały szum związany z „dramatycznym" wyborem między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem był pozorny. Jak inaczej tłumaczyć fakt, że główne indeksy akcji na nowojorskiej giełdzie znalazły się na zakończenie środowej sesji dokładnie tam, gdzie mogłyby teoretycznie być w przypadku wygranej kandydatki demokratów, czyli w okolicach niedawnych maksimów?
Choć nie chce mi się wierzyć, że amerykańskie indeksy w ciągu kilku sesji zdołają wybić się trwale powyżej ostatnich rekordów, to jednak nie sposób zignorować zadziwiająco pozytywnej wymowy powyborczej sesji w USA. Być może trzeba po prostu poddać się fali, jaką wzbudziła na rynkach wygrana Donalda Trumpa, i uznać, że przekazane inwestorom sygnały (siła rynku akcji, wzrost cen surowców, relatywnie silny dolar, wzrost rentowności obligacji czy nieco słabsze zachowanie rynków wschodzących) są odzwierciedleniem trochę dłuższych trendów.