Odtworzyliśmy tę metodę na własną rękę i regularnie monitorujemy jej rezultaty.
Obecnie AIEA jest już wysoko jak na historyczne standardy. Na koniec II kwartału wynosił 42,7 proc. (ostatni odczyt wg dostępnych oficjalnych danych), teraz szacujemy go na 43,8 proc. Innymi słowy, niemal 44 proc. wszystkich rynkowych aktywów finansowych w USA stanowią akcje spółek. Wyżej ten wskaźnik był jedynie na przełomie wieków, a wcześniej pod koniec lat 60.
Od razu trzeba zastrzec, że AIEA nie mówi zbyt wiele na temat tego, kiedy może nadejść następna bessa. Ale ma inną zaletę. Na podstawie zależności widocznej na wykresie można szacować, że inwestycja w S&P500 „powinna" dać... jakieś 3 proc. zysku w skali roku na przestrzeni kolejnych dziesięciu lat. Co ważne – już przy uwzględnieniu dywidend (sam indeks w podstawowej wersji ich nie obejmuje) i w ujęciu nominalnym (czyli przed odjęciem oczekiwanej inflacji).
Z jednej strony cieszyć się można, że jest to +3 proc., a nie np. -1,4 proc., jakie model prognozowałby (gdyby już wtedy istniał) dość trafnie na szczycie bańki internetowej, przed pamiętną „straconą dekadą". O bańce w ścisłym tego słowa znaczeniu mówić jeszcze więc nie można, jeśli bańkę zdefiniować jako sytuację, w której prognozowane stopy zwrotu są ujemne. Tak źle jeszcze nie jest.
Co ciekawe, omawiana metoda pozwala oszacować, że z prawdziwą bańką mielibyśmy do czynienia, gdyby S&P500 był obecnie na poziomie... ok. 3000 punktów, czyli jakieś 20 proc. powyżej faktycznego pułapu (wtedy prognoza 10-letnich zysków zmalałaby do zera). Wraz z upływem czasu poziom charakterystyczny dla bańki będzie się podnosił (bo we wzorze na alokację rośnie z czasem nie tylko wartość akcji, ale też mianownik, uwzględniający inne aktywa finansowe).
Z drugiej strony powodów do wielkiego zadowolenia też nie ma. Owe 3 proc. średniorocznego zysku pozostawia sporo do życzenia, szczególnie z punktu widzenia polskiego inwestora. Dlaczego? Choćby dlatego, że więcej oferują obecnie notowane na rynku wtórnym polskie 10-letnie obligacje skarbowe. Po co „bawić się" w inwestowanie w ryzykowne amerykańskie akcje, skoro taką samą stopę zwrotu mogą w horyzoncie 10-letnim przynieść mało ryzykowne „skarbówki"? A do tego dochodzi jeszcze kwestia wahliwości kursu dolara. Mimo tegorocznego osłabienia amerykańska waluta jest nadal notowana względem PLN sporo powyżej wieloletniej średniej, co sugerowałoby, że może się w perspektywie kolejnej dekady nadal osłabiać. To wszystko czyni obecnie długoterminowe inwestowanie za oceanem mało atrakcyjnym, nawet jeśli na krótką metę pozytywny trend może się jeszcze utrzymać (a nawet przyspieszyć – ale wtedy tym gorzej dla długoterminowych perspektyw).