„Jeśli Donald Trump wygra wybory, amerykańskie akcje (i prawdopodobnie również wiele innych rynków akcji) niemal na pewno się załamią" – taką przepowiednię można było przeczytać w artykule opublikowanym 24 października 2016 r. na stronach internetowych amerykańskiej telewizji informacyjnej CNN. Cytowano w nim prognozy Brookings Institution, think tanku zbliżonego ideowo do Partii Demokratycznej, mówiące, że jeśli Trump wygra wybory, amerykański rynek akcji będzie zniżkował o 10–15 proc. Trzeba przyznać, że eksperci Brookingsa nie byli w takich przewidywaniach odosobnieni. Bardzo wiele ośrodków analitycznych przepowiadało, że zwycięstwo wyborcze Trumpa doprowadzi do przeceny na amerykańskich i światowych giełdach. (Sam nawet takie opinie analityków cytowałem w swoich artykułach). Oczywiście wielu „ekspertów" przekonywało też, że Trump nie ma żadnych szans w pojedynku wyborczym z kandydatką demokratów Hillary Clinton.
Dla sporej części autorów tych chybionych prognoz wieczór wyborczy sprzed roku musiał być więc koszmarem. Ale nie dla inwestorów. Gdy amerykańskie giełdy otworzyły się 9 listopada 2016 r. w nowej, powyborczej rzeczywistości, zareagowały zwyżkami. Bardzo szybko dały się zresztą porwać fali optymizmu. Zaczęło się coś, co zyskało już nazwę „hossy Trumpa". Przez ostatni rok indeks S&P 500 zyskał ponad 20 proc., Dow Jones Industrial wzrósł o blisko 30 proc., podobnie jak Nasdaq Composite. W ostatnich miesiącach biły one rekord za rekordem. Optymizm był przez ostatni rok widoczny nie tylko na giełdzie. Amerykańskie indeksy nastrojów konsumenckich sięgnęły najwyższych poziomów od kilkunastu lat. Choć tabuny celebrytów i komentatorów politycznych wciąż przekonują Amerykanów i świat, że rządy Trumpa są ogromną katastrofą dla USA, to wygląda na to, że konsumenci oraz inwestorzy są wciąż głusi na ich lament.
Bilans osiągnięć
Powody do optymizmu daje sytuacja gospodarcza. O ile początek roku okazał się dosyć słaby (PKB wzrósł w pierwszym kwartale o zaledwie 1,2 proc.), to drugi i trzeci kwartał przyniosły wyraźne przyspieszenie. Amerykański PKB wzrósł wówczas odpowiednio o 3,1 proc. i 3 proc. (dane annualizowane). Wzrost za trzeci kwartał był stosunkowo silny, choć kilka południowych stanów było w sierpniu i wrześniu pustoszonych przez huragany. Stopa bezrobocia spadła do poziomu sprzed kilkunastu lat – we wrześniu wynosiła zaledwie 4,2 proc., a na rynek pracy zaczynają wracać ludzie, którzy zostali z niego wypchnięci w ostatnich latach. Świadczy o tym rosnąca stopa partycypacji w rynku pracy, która przekroczyła we wrześniu 63 proc. Sytuacja gospodarcza w USA jest na tyle dobra, że Fed przygotowuje się do kolejnej podwyżki stóp procentowych, której najprawdopodobniej dokona w grudniu. Na ile jednak dobry stan gospodarki jest zasługą Trumpa, a na ile kontynuacją trendów rozpoczętych za rządów Baracka Obamy?
Jako zasługa może być policzona Trumpowi redukcja regulacji gospodarczych. W styczniu prezydent wydał rozporządzenie polecające urzędnikom jego administracji likwidować co najmniej dwie regulacje w miejsce każdej nowo utworzonej. Do tego zadania zabrano się z dużą energią i w pierwszej połowie roku na jedną tworzoną nową regulację likwidowano aż 16 dotychczasowych. Na początku października „Rejestr Federalny", czyli oficjalna rządowa publikacja zawierająca wszystkie obowiązujące i proponowane regulacje oraz komunikaty publiczne, liczył 45 678 stron. W takim samym okresie 2016 r. wynosił 67 900 stron (w 2016 r., pod koniec rządów Obamy, sięgnął rekordowego poziomu 97 110 stron). Administracja Trumpa zredukowała więc „Rejestr Federalny" w ciągu roku o blisko jedną trzecią. Podobne osiągnięcie zajęło administracji Ronalda Reagana kilka lat. Wiceprezydent Mike Pence twierdzi, że amerykańska gospodarka zyskała na tym 18 mld USD. Jego wyliczenia są jednak często podważane, gdyż zniesienie wielu regulacji będzie odczuwalne dopiero w długim terminie. Faktem jest jednak, że administracja Trumpa pozbyła się wielu przepisów, które środowiska biznesowe uznawały za uciążliwe, np. oficjalne interpretacje regulacji Departamentu Pracy dotyczących franczyz czy też ustawy Clean Power Act nakładającej duże obciążenia na przemysł węglowy.
Jeden ze sztandarowych projektów administracji Trumpa – reforma systemu podatkowego – będzie najprawdopodobniej w grudniu przedmiotem głosowania w Kongresie. Administracja Trumpa poszła na kompromis z przywódcami Partii Republikańskiej i zdecydowała się na cięcie podatku CIT z 35 proc. do 20 proc. Większe ulgi podatkowe mają sprawić, że więcej pieniędzy pozostanie w kieszeniach przedstawicieli klasy średniej i biedniejszych warstw społeczeństwa. Losy reformy podatkowej są jednak dosyć niepewne, gdyż prezydent ma zbyt wielu wrogów wewnątrz republikańskiego establishmentu. Pokazały to choćby senackie głosowania w sprawie zniesienia Obamacare (niepopularnej reformy ubezpieczeń zdrowotnych wdrożonej przez administrację Obamy), gdy kilku senatorów republikańskich – w tym niekryjący się z niechęcią do prezydenta John McCain – zagłosowało przeciwko zniesieniu Obamacare, choć wcześniej przez wiele lat zapowiadało, że zniszczą tę ustawę. Trump w reakcji na ten sabotaż zaczął niszczyć Obamacare za pomocą rozporządzeń, m.in. wstrzymujących rządowe dotacje dla firm ubezpieczeniowych oferujących ubezpieczenia w ramach tej ustawy.