Od maja 2016 r. do sierpnia 2017 r. wycena akcji Krezusa stopniała o 85 proc., z 5,5 zł do 84 gr. Dziś papiery kosztują prawie 3 zł, co oznacza odbicie od dna o około 260 proc. Jaka jest pana zdaniem godziwa wartość akcji?
Cieszę się, że kurs rośnie, że pojawiły się obroty, ale wycenę spółki pozostawiam rynkowi. Ja robię swoją pracę, skupiam się na tym, żeby biznes rósł. Myślę, że po okresie ostrożnego podchodzenia do Krezusa, inwestorzy w końcu dostrzegli potencjał – a jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, dopiero się rozpędzamy. Na rozwój Krezusa mam mnóstwo pomysłów. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać chaotyczne, ale każdy projekt, w który angażuje się firma, jest przemyślany i zostanie przeprowadzony. Tak było z farmą wiatrową, którą postawiliśmy w trzy miesiące w 2016 r. – mało kto wierzył, że ta inwestycja wypali, a kilka dni temu sprzedaliśmy certyfikaty. W skali przychodów grupy to nie są kwoty, które należało raportować, ale zwrot był godziwy.
Firma wciąż często bywa postrzegana jako powiązana z Romanem Karkosikiem, choć informował on o wyjściu z akcjonariatu w grudniu 2014 r., a pan jest prezesem od jesieni 2015 r. Niedawno skojarzenia odżyły z powodu oskarżenia miliardera o manipulację kursem Krezusa przed laty. Ile Romana Karkosika jest dziś w Krezusie?
Nie jest tajemnicą, że znam się z panem Karkosikiem od końca lat 80., robiliśmy razem interesy, utrzymujemy relacje, ale obecnie nie ma on żadnego wpływu na to, co dzieje się w Krezusie – a jeśli ma jakiekolwiek akcje, to poniżej 5 proc. To wyłącznie ja odpowiadam za strategię.
Jak Krezus powinien być dziś postrzegany przez inwestorów giełdowych? Historycznie to był rodzaj funduszu, potem spółka zajmująca się poszukiwaniem surowców. Teraz trzonem jest handel złomem, ale prowadzicie też kilka mniejszych i bardzo zróżnicowanych projektów.