Zaostrzająca się wojna handlowa pomiędzy USA i Chinami ma prawo niepokoić wielkie amerykańskie spółki technologiczne. Nie chodzi tutaj tylko o producentów elektronicznych gadżetów takich jak Apple, którzy korzystając z globalizacji już lata temu przenieśli ogromną część swojej produkcji do Państwa Środka. Powody do obaw mają również technologiczne giganty takie jak Alphabet (Google) czy Facebook, które od dawna starają się wejść na chiński rynek i są gotowe, by pójść na bardzo daleko idące kompromisy z władzami Chińskiej Republiki Ludowej, byle tylko uszczknąć fragment z gigantycznego chińskiego cyfrowego „tortu". Te kompromisy ciekawie kontrastują z usilnie deklarowanym przez tych cyfrowych potentatów przywiązaniem do zachodnich wartości liberalnych.
Wymogi cenzury
Wielu młodych cudzoziemców odwiedzających Chiny na miejscu ze zdziwieniem zauważa, że nie może wejść na Facebooka czy YouTube'a. Zablokowany jest też dostęp do wyszukiwarki Google'a, Twittera, blogów prowadzonych w serwisie Blogspot, Instagrama, Dailymotion czy serwisu Reddit. Blokowane są również popularne serwisy informacyjne takie jak Reuters, Bloomberg czy Wall Street Journal, a nawet niektóre witryny pornograficzne. W ten sposób objawia swoje istnienie chiński system blokowania niewygodnych treści w internecie nazywany czasem Wielkim Chińskim Firewallem. Państwowe służby zwalczają w ten sposób „wrogą propagandę", a przy okazji stymulują rozwój rodzimych serwisów internetowych takich jak Baidou, WeChat czy Weibo.
Istnienie tej gigantycznej blokady jest stałym źródłem frustracji dla zachodnich internetowych gigantów. Uniemożliwia im ona zarabianie wielkich pieniędzy na niezwykle szybko rozwijającym się rynku liczącym ponad 1 mld konsumentów. Od wielu lat próbują więc zyskać wystarczającą akceptację chińskiego rządu, by wpuścił je na ten rynek. Bardzo pouczająca jest pod tym względem historia Google'a w Chinach.
W 2000 r. spółka stworzyła wersje swojej wyszukiwarki w tradycyjnym i uproszczonym chińskim alfabecie (ten pierwszy jest używany m.in. na Tajwanie, w Hongkongu i Macau, ten drugi w ChRL). W 2006 r. założyła spółkę zależną Google China z siedzibą w Pekinie, która zarządzała wyszukiwarką google.cn. Rezultaty wyszukiwania podlegały cenzurze chińskich władz. Przez kilka lat ten układ funkcjonował. Później jednak chińscy cenzorzy zaczęli blokować na dużą skalę dostęp do niewygodnych filmów na YouTubie (serwisie należącym do Google'a). W styczniu 2010 r. po wielkim ataku hakerskim na Google'a, spółka ogłosiła, że nie chce już uczestniczyć w chińskim systemie cenzury. Być może chciała w ten sposób pokazać Chinom, że nie można bezkarnie kraść jej własności intelektualnej. Automatycznie zaczęła przekierowywać ruch ze strony google.cn na swoją witrynę w Hongkongu, która nie podlegała cenzurze. Odpowiedzią władz ChRL była blokada serwisów Google'a w Chinach. Udział tego giganta w chińskim rynku zmniejszył się z 29 proc. w 2010 r. do 5 proc. w 2012 r. i 1,7 proc. w 2013 r.
Mimo tej blokady Google China nie zaprzestała działalności w Państwie Środka. Od czasu do czasu angażowała się w różne projekty np. w grudniu 2017 r. ogłosiła stworzenie w Chinach centrum badań nad sztuczną inteligencją. To sugerowało, że Google cały czas ma nadzieję na powrót na chiński rynek. Kilka tygodni temu serwis „The Intercept" doniósł, że koncern zbudował prototyp wyszukiwarki dla urządzeń mobilnych z systemem Android, która będzie wykorzystywana na chińskim rynku. Wyszukiwarka ta została nazwana „Dragonfly" i będzie przyjazna dla cenzury. Zastosowano w niej rozwiązanie pozwalające połączyć wynik wyszukiwania z numerem telefonu, na którym go dokonano. Jeśli więc dane z wyszukiwarki trafią do bezpieki, to będzie mogła ona o wiele łatwiej niż dotychczas zlokalizować osobę interesującą się nieprawomyślnymi tematami. Wyszukiwarka ta powstaje w ramach joint venture z chińską spółką, która ma uaktualniać listy słów, których nie można wyszukiwać w „Dragonfly". Google daje więc zewnętrznemu podmiotowi o niejasnych powiązaniach bezprecedensowy dostęp do algorytmów swojej wyszukiwarki. Ta sprawa wywołała już oburzenie 16 amerykańskich senatorów, którzy napisali list do prezesa Google'a Sandara Pichaia, w którym domagają się od niego wyjaśnień. Pichai zirytował również senatorów tym, że nie pojawił się na niedawnych przesłuchaniach w Kongresie USA, wysyłając menedżerów niższej od siebie rangi.