Czy to koniec panowania niegdysiejszego cesarza kantorów i króla spekulantów? To pytanie zadają sobie inwestorzy na całym świecie. I próbują typować następcę tronu. Czy zostanie nim euro? Wydaje się jednak, że jest jeszcze na to za wcześnie, a najpóźniej za kilka miesięcy sytuacja może się nieco poprawić. Powinno to zainteresować przeciętnych ciułaczy, którzy według ostatnich statystyk wciąż posiadają około 5 miliardów dolarów oszczędności.
Zmierzch pewnej ery
Niektórzy twierdzą, że być może na naszych oczach kończy się pewna era, która rozpoczęła się jeszcze w 1944 r. Wtedy to w Bretton Woods zawarto porozumienie, które miało pomóc światowej gospodarce wyniszczonej przez wojenne działania. Ustalono, że główne waluty zostaną sztywno powiązane z dolarem, który z kolei będzie w pełni wymienialny na złoto przy parytecie 35 dolarów za uncję. O ile system ten zdawał swój egzamin w pierwszych latach funkcjonowania, to później zaczęły pojawiać się na nim coraz większe rysy. W dużej mierze przyczynili się do tego sami Amerykanie, którzy zaczęli żyć ponad stan. W efekcie rosła nierównowaga budżetowa, którą pokrywano coraz większą emisją pieniądza. Pozycja dolara słabła, a rosła wartość walut europejskich, gdyż tamtejsze gospodarki szybko zaczęły wychodzić na prostą. W efekcie w 1971 r. ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, Richard Nixon podjął decyzję o odejściu od wymienialności dolarów na złoto, co zapoczątkowało demontaż całego systemu. W kolejnych latach podpisano porozumienia, które doprowadziły do pełnego urynkowienia kursów walut. I rozpoczęły agonię dolara, która trwa już od ponad 30 lat z dłuższymi, bądź mniejszymi przerwami. Od kilku miesięcy wartość tzw. koszyka dolarowego obrazującego relację sześciu głównych walut względem amerykańskiej, notuje swoje minima. W ostatnim czasie najniższe w swojej kilkudziesięcioletniej historii.
FED dał bilet w jedną stronę
Spadki dolara przyspieszyły wyraźnie od września b.r., kiedy to amerykańska Rezerwa Federalna starając się ograniczyć negatywne skutki kryzysu na rynku ryzykownych pożyczek hipotecznych, zdecydowała się na pierwszą od 2003 r. obniżkę głównej stopy funduszy federalnych. Skala problemu przerosła jednak najśmielsze oczekiwania, nerwowość na rynkach utrzymała się, a w gospodarce zaczęły pojawiać się oznaki spowolnienia - w efekcie w końcu października obniżono główną stopę do 4,50 proc. I być może na tym się nie zakończy - inwestorzy niemal w pełni spodziewają się cięcia o 25 p.b. podczas posiedzenia zaplanowanego na 11 grudnia b.r. To musiało doprowadzić do spadków dolara, zwłaszcza, że pozostałe banki centralne nadal borykały się z problemem inflacji i wcale nie zamierzały pójść śladami FED-u. Dodatkowo exodus funduszy w kierunku innych, bardziej obiecujących w porównaniu do dolara inwestycji, doprowadził do nie do końca uzasadnionej skali zwyżek na lokalnych rynkach, zwłaszcza ropy naftowej. To automatycznie uruchomiło nową spiralę inflacji, która przez kilka najbliższych kwartałów skutecznie zwiąże ręce członkom innych banków centralnych, którzy być może chcieliby obniżyć stopy procentowe w odpowiedzi na ryzyko recesji napływającej ze Stanów Zjednoczonych. Być może będą oni zmuszeni nawet do ich podwyższenia, co tylko jeszcze bardziej umocni ich waluty, a pogrąży dolara. Rachunek amerykańskiej walucie mogą wystawić także jej coraz bardziej poirytowani posiadacze. Kilka dni temu przedstawiciele chińskiej administracji po raz kolejny głośno wyrazili swoją opinię co do konieczności dywersyfikacji swoich ogromnych rezerw dolarowych. O ile jednak Chińczycy ze względu na skalę problemu (1,45 biliona dolarów) będą mieli praktycznie związane ręce, to pozostałe, mniejsze kraje najpewniej rozważą takie posunięcie. Zwłaszcza, że coraz częściej mówi się o powstawaniu tzw. państwowych suwerennych funduszy, powoływanych przez kraje posiadające spore nadwyżki budżetowe z eksportu surowców. To może sprawić, że Amerykanie będą mieli coraz większe problemy z finansowaniem swojego ogromnego deficytu na rachunku obrotów bieżących. Przypomnijmy - w II kwartale b.r. wyniósł on 190,8 mld USD, co oznacza, że teoretycznie zagraniczni inwestorzy powinni dokonywać co miesiąc zakupów amerykańskich papierów za 63,6 mld USD. Tymczasem podczas sierpniowego kryzysu z USA odpłynęło blisko 70 mld zł, a kolejne dane dopiero przed nami. Wyjściem z sytuacji mogła by być radykalna reforma fiskalna, która doprowadziłaby do wyraźnego zmniejszenia deficytu. Nie będzie to jednak łatwe do wykonania, mimo, że takie zapowiedzi składała już administracja George?a Busha. Jedną z przyczyn jest prowadzona przez Stany Zjednoczone kosztowna polityka międzynarodowa. Drugim, dosyć karkołomnym posunięciem, byłaby rezygnacja członków FED z dalszych obniżek stóp procentowych.