Trzeba mimo wszystko przyznać, że ta presja nie jest paraliżująca. Obrót, który osiąga po całym dniu notowań wartość ok. 0,5 mld złotych, nie jest przejawem zmasowanej wyprzedaży polskich akcji.

Co zatem dzieje się na rynku? W średnim terminie mamy do czynienia z fazą osłabienia, która jest odreagowaniem po zwyżce, jaka miała miejsce w czasie miesięcy letnich. Czynnik, który za tą zwyżką stał, czyli oczekiwanie na luzowanie ilościowe w USA, stał się faktem, a innego czynnika brak. Dodatkowo mamy do czynienia ze straszeniem przez media zagrożeniem uruchomienia w USA automatów dostosowujących politykę budżetową, gdyby obie partie nie dopracowały się porozumienia. Przyznam szczerze, że mówi się o tym już tak często i w tak negatywnym kontekście, że zaczynamy mieć wątpliwości, czy ten czynnik faktycznie jest w stanie aż tak silnie położyć rynki. Wyobrażam sobie przecenę w sytuacji, gdyby doszło do cięć wydatków i podniesienia podatków w USA. Myślę jednak, że spadek nie trwałby długo i pewnie szybko rynki akcji zdołałyby się podnieść. U nas spadek mógłby osiągnąć nawet okolicę 2000 pkt, ale przecież to żaden dramat, a jedynie dolna granica zakresu wahań, jakie mają miejsce od ponad roku.

Trzeba się liczyć z dalszą przeceną. Pierwszym poziomem, który ma szansę zatrzymać rynek jest okolica 2250–2260 pkt. Nie oznacza to jednak, że właśnie tam na pewno zakończy się spadek.