To oznacza, że podnoszenie podatków w tym czasie jest ekonomicznie kontrowersyjne, a politycznie zazwyczaj niemożliwe. Jacek Rostowski wykazał się jednak kreatywnością w wynajdowaniu sposobów na relatywnie łatwe napełnianie państwowej kasy. W tym celu m.in. wprowadził w życie nietypowy podatek. Podatek niewymagający głosowań w parlamencie ani nawet rozporządzenia. Podatek nałożony na polskich kierowców.
Ściągnięcie pieniędzy z kierowców może się wydawać atrakcyjną, z punktu widzenia ministra finansów, opcją. Z ekonomicznego punktu widzenia jest to pewna forma podatku od konsumpcji, specyficzny rodzaj akcyzy. Z tą różnicą, że nie wymaga politycznie trudnych zmian w prawie, debat sejmowych, a do tego odbywa się pod przykrywką troski o bezpieczeństwo obywateli. Brzmi świetnie? Na pozór. W praktyce i tu obowiązuje zasada niezarzynania kury.
W Wielkiej Brytanii w ostatnich latach toczy się intensywna dyskusja odnośnie do ograniczeń prędkości, które swoją drogą są dość kuriozalne. Przykład ten jednak warto przywołać, gdyż w debacie wykorzystuje się wątek ekonomiczny. Badania rządowe w 2011 r. pokazywały, że podniesienie limitu prędkości na autostradach z 70 do 80 mil na godzinę podniosłoby wzrost PKB przynajmniej o 100 mln funtów. Jeszcze większe korzyści miałoby przynieść podniesienie limitu dla samochodów ciężarowych na drogach lokalnych z 40 do 50 mil na godzinę. Szacunki te moim zdaniem i tak mogą być ostrożne, gdyż nie mówi się w nich o wpływie czasu wolnego na równowagę na rynku pracy. Tymczasem podstawową jej zasadą jest koszt alternatywny czasu pracy. Jeśli dużo czasu spędzamy za kółkiem, koszt alternatywny czasu pracy rośnie i w konsekwencji, średnio, pracować będziemy mniej. Tym samym mamy wyraźne teoretyczne podwaliny, aby postawić hipotezę, że zmuszenie kierowców do zbyt wolnej jazdy przełoży się na spadek aktywności ekonomicznej, a przez to ograniczy wpływ z innych podatków.
Ściągnięcie pieniędzy z kierowców może się wydawać atrakcyjną opcją z punktu widzenia ministra finansów
To jednak dopiero połowa problemu. Drugą jest unikanie płacenia podatków. Całkiem niedawno miałem okazję rozmawiać z włoskim dziennikarzem, który argumentował, że w jego kraju płatności kartą kredytową są mniej popularne niż w Polsce ze względu na szarą strefę. We Włoszech walka o utrzymanie wypłacalności rozegrała się w dużej mierze na płaszczyźnie ściągalności podatków. Z pewnością rząd Montiego miałby łatwiejsze zadanie, gdyby Włosi uważali płacenie podatków za rzecz normalną, choćby w stopniu obserwowanym w północnej części Starego Kontynentu. Na Półwyspie Apenińskim nie brakuje opinii, że niechęć społeczeństwa do dzielenia się dochodami z państwem została wzmocniona dwuznaczną postawą Silvio Berlusconiego. Mając w pamięci skalę tego problemu w latach 90. uświadomiłem sobie, że jednak jako społeczeństwo poczyniliśmy w tej materii spory postęp. Transparentny i zrozumiały system podatkowy z pewnością sprzyja kształtowaniu postaw obywatelskich, które z kolei decydują o poziomie szarej strefy, a w konsekwencji o bazie podatkowej. Podążając za tym schematem, dyskrecjonalne poczynania władzy, które wzorem pierwotnych poborów podatkowych są odbierane jako nieuczciwe, mogą mieć bardzo negatywny wpływ na postawę obywatelską i zachęcać podatników do „odegrania" się na ministrze poprzez unikanie płacenia podatków. Na marginesie należy dodać, że wykorzystywanie kodeksu drogowego do celów fiskalnych nie sprzyja też budowaniu zaufania społecznego do policji, które jest niezbędnym filarem rozwiniętej gospodarki.