Mimo wielu alarmujących czynników za oceanem niezmiennie trwa hossa. Amerykański S&P 500 zbliżył się do rekordu wszech czasów z marca 2000 r. (1527,5 pkt). Jedną z przyczyn tego, że indeks potrzebował tak dużo czasu na odrobienie strat z bessy, o której już mało kto pamięta, są dywidendy, a raczej ich brak przy obliczaniu wskaźnika (w przeciwieństwie do średniej przemysłowej Dow Jones, która rekord pobiła już na jesieni ub. r.).

Co to za alarmujące czynniki, o których wspomniałem na wstępie? Rosnące zagrożenie korektą nie wynika tylko z "potocznego" przeświadczenia, że fala wzrostowa jest już za długa. Przemawiają za tym statystyki z przeszłości, obrazujące zachowanie S&P 500 w takich sytuacjach. Sprawdziliśmy, jak zachowywał się indeks po tym, jak jego zmiana z 50 kolejnych sesji osiągnęła wartość taką jak obecnie, czyli około 9 proc. (50 sesji to w przybliżeniu okres, jaki minął od początku obecnej fali wzrostowej). Okazuje się, że to poziom świadczący o podwyższonym ryzyku inwestycyjnym. W minionych trzech latach 50-sesyjna zmiana S&P 500 sięgnęła wartości 9-10 proc. cztery razy. W dwóch przypadkach (w styczniu 2004 r. i w grudniu 2004 r.) fakt ten zapowiadał rychły odwrót kupujących i ukształtowanie się szczytu przynajmniej na najbliższych kilka miesięcy. Z drugiej strony w pozostałych dwóch przypadkach (w styczniu 2006 r. i we wrześniu 2006 r.) tak wysoka dynamika zapowiadała jedynie spowolnienie trendu.

Widać zatem, że statystyki te - choć podwyższają ryzyko głębszej korekty - to jeszcze jej nie przesądzają. Nie da się na ich podstawie wykluczyć, że zwyżka w obecnym kształcie nie potrwa jeszcze nawet kilka tygodni. Zasada "trend jest twoim przyjacielem" cały czas sugeruje pozostawanie na rynku. Za przeceną nie przemawiają też jednoznacznie czynniki fundamentalne. Wskaźnik C/Z dla spółek z S&P 500 jest co prawda blisko górnego przedziału wahań z ostatnich kilkunastu miesięcy (wynosi prawie 18), ale z drugiej strony jest też zdecydowanie niższy niż np. przed trzema laty.